sobota, 31 lipca 2010

28.07.

O 9.00 odpływamy z Lauvik do Lysebotn (9.30 – 11.30; 820NOK). Urokliwe obrazy wzdłóż Lysefjorden roztaczają się przed naszymi oczami. Mijamy Prejskestolen (z dołu wygląda bardziej dramatycznie niż z góry!), jaskinię w której norwescy włóczędzy ukrywali się przed poborcami podatków (obrzucili fiskusa kamieniami, ha!), focze safari, hale do wypasani owiec, starą elektrowni wodną, opuszczone chatki oraz wiele innych pięknych zakątków. W zależności od upodobań można siedzieć na albo pod pokładem. Na pewno warto wybrać się na taką wycieczkę!

Po dopłynięciu do Lysebotn kierujemy się po 27 serpentynach (teraz wcale nas to nie dziwi, Edyta chyba nawet nie zauważyła!) na górę, żeby dostać się do bazy pod Kieragiem. To najwyżej wznoszący się szczyt nad Lysefjordem i cel wszystkich tych, którzy chcą mieć zdjęcie na kamieniu, który w zamierzchłych czasach wpadł między dwie ściany skalne i już tak został.

Trasa jest oznaczona jako trudna. Po jej przejściu dochodzimy do kilku wniosków. Jeśli Norwegowie już zdecydują się powiesić tablice mówiącą, że trasa jest trudna, to tak jest. Jak ustawią wzdłuż trasy łańcuchy, to one po coś tam są. Jak radzą zostawić dzieci w bazie i wziąć buty trekkingowe zamiast laczków, szpilek lub sandałów – to należy tak zrobić. Kilkoro geniuszy próbowało inaczej – zawrócili! Trasa jest umownie podzielona na trzy etapy. Pierwsze w miarę ostre podejście po gładkich skałach, wzdłuż łańcuchów, zakończona ostrym zejściem po kamieniach. Drugi etap jest podobny, tylko że jest bardziej stromo i trochę dłużej. Trzeci odcinek to długie, w miarę łagodne podejście po płaszczyźnie prowadzącej aż do samego Kierag Bolten (na końcu trzeba pokierować się znakiem, bo czerwone oznaczenia zostawione na kamieniach mogą umknąć).

Po przejściu około 50 metrów kanału przysypanego wielkimi kamieniami dochodzi się do końca ściany i sławnego głazu. Ludzie grzecznie ustawiają się w kolejce do zdjęcia, a przyjaciele z aparatami ustawiają się w loży paparazzich. Wbrew pozorom nie trzeba na ten kamień wskakiwać z góry! Jest do niego ładne dojście od tyłu, jest nawet zamontowany specjalny uchwyt dla tych, którzy potrzebują pomocy. Stojąc w kolejce, można się trochę pośmiać z tych, którzy mimo trzęsących się kolan i bliscy omdlenia jednak pokonują swój lęk i stają, żeby zrobić sobie zdjęcie profilowe, które sprawi, że wszyscy znajomi na Facebook'u i Naszej Klasie zzielenieją z zzadrości.

Powrót jest długi i męczący. Gosia i Edyta zagrały „Odę do Kieragu na cztery rzepki” - stawy kolanowe nam długo nie wybaczą. Odbyło się bez specjalnych dramatów, ale było dość stromo i miejscami ślisko. Po dojściu na parking zaminiłyśmy trapery na sandały, odgoniłyśmy owce, które nas opadły i pojechałyśmy na poszukiwanie nocegu.

Po dość dramatycznych kilkudziesięciu kilometrach udało nam się w końcu znaleźć stację (w tym rejonie jak na złość ich nie ma zbyt dużo) i bankomat (który w Norwegii nazywa się Minibank! :) Zatrzymujemy się na polu kempingowym w Valle (bardzo miło – internet, trampolny (sic!), staw, dobry węzeł sanitarny, dużo miejsca; 150NOK bez prysznica). Jaro przyrządziła jedzenie, wypiłyśmy po piwie i padłyśmy ja kawki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz