niedziela, 25 lipca 2010

23.07.

Przepraszamy za opóźnienie, ale dzień był tak emocjonujący, że szkoda było tracić chociaż jednej sekundy na patrzenie w ekran komputera. Opis wydarzeń dnia dzisiejszego będzie zwięzły, ponieważ nie da się opisać słowami tego co zobaczyłyśmy. Pod spodem jest trochę zdjęć, chociaż i one nie potrafią odtworzyć piękna, ogromu, majestatu i niesamowitości miejsc do których dojechałyśmy.

Wyjechałyśmy względnie wcześnie, bo przed nami było do przejechania około 300 km, jak się później okazało jedną z narodowych tras widokowych.

Budzi nas słońce i przyjemne ciepło w namiocie – nareszcie! W końcu chowamy suchy tropik; jednak norweskie prognozy pogody się sprawdzają! Wyruszamy z campingu w Alesund i jedziemy na Andalsness, gdzie rozpoczyna się Trollstiegen – Drabina Trolli: średnio 10% nachyłu drogi i 11 ostrych zakrętów.



Do samego Trollstiegen dojeżdża się kilkanaście kilometrów piękną, zieloną doliną wzdłuż rwącej, górskiej rzeki o niesamowicie modrym kolorze.



Zmieniamy się z Edytą na kierownicę – właścicielka bierze odpowiedzialność na tej karkołomnej drodze za samochód, no i za nas ;) [wrażenia zza kierownicy – nieziemskie! Muszę przejechać po tym co namniej jeszcze raz, i koniecznie minimum raz motocyklem!]

No i się zaczęło! Patrząc w górę widzimy tylko dwie początkowe serpentyny. Wyżej tylko gdzieniegdzie błyskają szyby wspinających się samochodów – czyli droga biegnie.

Wyruszamy równocześnie z rowerzystą – przy tym wyzwaniu: wjechaniu na szczyt Drogi Trolli na rowerze – nasze wydaje się jakąś igraszką.

Poza tym wydaje się, że rozkład typów pojazdów wjeżdżających na Trollstiegen jest w miarę równomierny: 30% to samochody, 30% motocykle, 30% campery (nie do końca wiadomo w jaki sposób one z drogi nie spadają), a pozostałe 10% to rowery (szaleńcy!), TIRy i autobusy (nie do końca wiadomo jak one się na niej mieszczą).

Po środku Drogi kaskadą spada wodospad. Przejeżdżamy w jego bezpośredniej bliskości pokonując kamienny most.



Kolejne zakręty i w końcu jesteśmy na górze. Tłum turystów i pojazdów, na każdym kroku kram ze skórami reniferów i plastikowym, pamiątkowym shitem – skóry przemiłe w dotyku, ale raczej nas nie stać: średnio kosztują po 800NOK.

Betonową ścieżką dochodzimy do dwóch punktów widokowych wysuniętych nad dolinę. Jest śliczna pogoda – bezchmurne, błękitne niebo, pełne słońce, doskonała widoczność; idealne warunki na podziwianie widoków. Dokładnie widać drogę jaką przejechałyśmy i te małe, zabawkowe samochodziki, które się właśnie na nią wspinają. Człowiek wydaje się taki malutki jak siedzi nad takim cudem natury...



Nagle kilka samochodów się cofa... Bo oto z góry nadjeżdża olbrzymi TIR, obok którego nic się nie mieści! Skąd TIR? Na szczycie buduje się restauracja i kompleks turystyczny, które mają być gotowe na 2011 rok. Jak przyjedziemy tu za jakiś czas to obejrzymy :)

Wspinamy się z Gosią na skałki – jak zwykle – i budujemy kopczyk. Kopczyków dookoła jest mnóstwo – widać nie tylko my nie chcemy tu wrócić. A my chcemy bardzo... a zdjęciu poniżej Gosia z naszym kopczykiem! :)



Niestety czas nas goni i z ciężkim sercem zbieramy się do odjazdu. Oczywiście, przed samym odjazdem lecimy jeszcze do kibelka, przyzwyczajone że za toalety się nie płaci. A tu, proszę!, po 10NOK za osobę! A czemu? Bo nie ma kanalizacji i szambo trzeba zwozić na dół :) Jak mus to mus – pęcherze mają ograniczoną pojemność.

Zjeżdżamy w dół po drugiej stronie góry. Jest pięknie, po drodze mijamy lazurowe jeziora i błądzące łowiecki z dzieciorami, ze hej! Myślimy, że to Droga Orłów, ale jesteśmy w wielkim błędzie, bo do niej musimy jeszcze dojechać! Na razie jedziemy pośród gór i zachwyty utrzymujemy na stałym, wysokim poziomie.

Znienacka zjeżdżamy nad wodospad Gundbrandsjuvet. Prowadzi do niego i nad nim metalowa kładka. Gosia na parkingu kupuje truskawki – Truskawkowy Potwór! Oglądamy spienione kaskady i jedziemy dalej.



Wjeżdżamy na Drogę Orłów. Kolejne serpentyny – tym razem w dół i do tego nad Geirangerfjordem. Droga zaczyna się od punktu widokowego – Orlenvingen – którego o mało co nie przegapiłyśmy. Nasuwa się jeden wniosek – jeśli widzisz grupę turystów z aparatami i idących w jednym kierunku, to znaczy, że też trzeba się zatrzymać i pójść w tą samą stronę. To też robimy – tylko że 100 metrów niżej. Wchodzimy na platformę zawieszoną nad Geirangerfjordem. Na granatowej wodzie stoją dwa białe statki – troche jakby oderwane od rzeczywistości; dookoła nich kręcą się szybkie pontony i kajaki. Widać Geiranger u szczytu fjordu, wspinające się nad wodą skały i wodospady. Strzelamy foty (a jak!) i rzucamy się w dół.



Dojeżdżamy do Geiranger, a tam droga znowu wspina się w górę. Mamy w planach położony na 1500 mnpm punkt widokowy Dalsnibba. Droga z Geiranger pod szczyt Dalsnibby w przeciągu kilkunastu kilometrów wspina się od 0 do 1200 mnpm! Z terenów pełnych lasów wjeżdżamy w ciągu kilkunastu minut do krainy porostów i zalegającego na szczycie śniegu.

Podjeżdżamy na początek drogi na Dalsnibbę. Jest około 19.00 – idealna pora na wjeżdżanie po górskich drogach na górski szczyt. Z powodu późnej godziny już nie ma nikogo w budce do pobierania opłat za drogę (85NOK). Jest za to zawieszona metalowa skrzynka – jak na listy – a w niej koperty. Należało wpisać na kopercie numer rejestracyjny wjeżdżającego samochodu, datę wjazdu i narodowość. Wypisujemy, wrzucamy monetki do koperty, a kopertę do skrzynki i droga jest już nasza. Większość samochodów (tudzież motocykli lub rowerzystów) uiszcza w ten sposób opłatę, ale niestety mijają nas dwa czy trzy samochody, które nie płacą (o dziwo! Byli to Norwedzy...).

Przed nami 5-ciokilometrowy podjazd, na końcu którego znajdziemy się na szczycie na wysokości 1500 mnpm. Po 50 metrach kończy się asfalt i barierki. Zamiast tego szutrowa nawierzchnia i wydaje się, że za każdmy zakrętem koniec drogi. Ale nie! Jedziemy cały czas w górę! W końcu wjeżdżamy na szczyt, a tam duży, asfaltowy parking i sklep z pamiątkami.



Jak zwykle w takich chwilach: widok zapiera dech w piersiach. Wszystkich trzech (albo i sześciu ;). Widok obłędny! Pod nami Geiranger, dookoła szczyty i śnieg, za nami lazurowe jeziore pokryte częściowo krą.



Zgodnie z tradycją zostawiamy Edytę na szczycie z miękkimi kolanami i opadniętą żuchwą, a same z Gosią schodzimy po skałkach w celach zbudowania kopczyka i utytłania się w śniegu!






Po raz kolejny zmuszamy się do odjazdu z cudownego miejsca o wiele, wiele za wcześnie, ale mamy jeszcze kawał drogi do campingu.

Lecimy na Olden. Ostatnim rzutem na taśmę staramy się dotrzeć do Briksdal, żeby wejść na lodowiec, choć wgłębi duszy wiemy, że jest to nie do zrobienia, bo już jest po 22.00. Kilka kilometrów przed Briksdal rezygnujemy prawie że ze łzami w oczach i zawracamy do Olden szukać campingu. Niestety, ikke lodowiec, ikke...

Po kilku nieudanych próbach lądujemy na campingu po 23.00. Jak zwykle recepcja BYŁA czynna do 21.00 – to trochę dziwne i inaczej niż w Polsce, gdzie zawsze na campingu ktoś jest przez całą dobę. W sumie to trochę tak, jakby o 21.00 zamykali recepcję w hotelu... Oczywiście nauczone doświadczeniem wbijamy się do środka – będziemy płacić rano.

Tymczasem makaron, wino, prysznic i spać.



Pobudka o 7.30 – jutro ciężki (kolejny ciężki...) dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz