sobota, 13 listopada 2010

13.11.2010r.

Już dawno wróciłyśmy do domów. Kilka wsadów prania dawno już wyschło. Skoda wyjeździła już kilka dobrych baków polskiego diesla. Przewodniki od paru miesięcy leżą już na półkach, a Edycie nawet udało się niedawno przejrzeć tonę folderów przytarganych stamtąd... Z krainy chyba najwspanialszych wakacji!

Za wielkie podsumowanie miałam się wziąć - oczywiście - od razu po powrocie. Wtedy się to nie udało, ale z rzeczami odkładanymi cały czas na później jest na ogół tak, że przychodzi moment, w którym po prostu się do tego zabiera. I tak też jest teraz...

Zaczynając od początku:

wyjechałyśmy ze Szczecina. W Świnoujściu wsiadłyśmy na prom, który wiózł nas do Ystad. Potem było tak: Goteborg-Oslo-Lillehamer-Vinstra-Trondheim-Kristiansund-Alesund-Olden-Bergen-Stavanger-Lysebotn-Oslo-Goteborg-Ystad. Oczywiście po drodze widziałyśmy mnóstwo ciekawych i pięknych rzeczy, wspinałyśmy się na cuda natury, zwiedzałyśmy urokliwe zakątki miast i miasteczek, jeździłyśmy po drogach z zakrętami zapierającymi dech w piersiach, spotykałyśmy wspaniałych ludzi i generalnie szalałyśmy z zachwytu oglądając norweski świat. Co też, po kolei, skrzętnie opisywałyśmy :)

W sumie przejechałyśmy 4175km, z czego w samej Norwegii 3510km.

Jeśli chodzi o finanse (i inne sprawy organizacyjne, które mogą się komuś przydać przy planowaniu swojej wyprawy - postaram się zapisać wszystko...):

1. na wjazd do Skandynawii wystarczy dowód osobisty. Jeśli chodzi o ubezpieczenie to my miałyśmy tylko EKUZ, a samochód dodatkowe Assistance na Norwegię.

2. PALIWO: jechałyśmy Skodą Octavią z silnikiem diesla. Spalanie miałyśmy bajeczne, bo wyszło nam w sumie ok. 4-5l/100km. Co prawda silnik więcej żłopał przy wszystkich serpentynach, wjazdach i zjazdach, ale wystarczyło trochę "równej" drogi, żeby zużycie się nam wyrównało. Jeśli chodzi o ceny: wahały się w granicach 10-13NOK za ropę, bezołowiowa 95 kosztowała ok 12-14NOK. Nie mogę też w tym w miejscu jednoznacznie określić gdzie było taniej czy drożej: w centrum, na obrzeżach miast, na autostradzie... Cena paliw na kolejnych stacjach była nie do przewidzenia. Na pewno najtaniej było na stacjach samoobsługowych. I wszędzie można było płacić kartą (podczas szykowania się do drogi znalazłam gdzieś informację, że na stacjach benzynowych można płacić tylko gotówką- nie było z tym żadnego problemu). W sumie na paliwo wydałyśmy ok. 1600 NOK (+ ok. 350 SEK - przed samym wjazdem do Norwegii zalałyśmy pod korek szwedzkim paliwem;) ).

3. DROGI: widoki zabójcze. Nawierzchnia... generalnie równo i bez dziur (chociaż przy przejazdach przez małe miasteczka, daleko od głównych tras - było podobnie jak w Polsce ;) ). Drogi - z wyjątkiem autostrad - są wąskie (z jednej strony ściana skał nad drogą, z drugiej - fiord), kręte, z dużą ilością ślepych zakrętów. Dużo tras otacza wzgórza: najpierw się jedzie długo i ostro pod górkę, potem jest się krótką chwilę na szczycie, żeby za chwilę runąć głową w dół. Na autostradach ograniczenie do 110 km/h, na innych drogach różnie: 50km/h do 70km/h. Jedno jest pewne: określona prędkość jest optymalna, nie warto jechać szybciej, bo zza następnego zakrętu może wypaść na nas jakaś ciężarówka, albo po prostu my wypadniemy z tego wirażu. Dla wszystkich kierowców żądnych mocnych wrażeń: te drogi NAPRAWDĘ ich dostarczają nawet przy jeździe zgodnie z ograniczeniami. My jeździłyśmy zgodnie z przepisami. Czasem rzeczywiście prowadziłyśmy stawkę, bo za nami tworzył się rządek tubylców, ale... gdybyśmy otrzymały jakikolwiek mandat mogłybyśmy zawracać i jechać z powrotem do Polski, bo w Norwegii płaci się w tysiącach NOK. A jeśli chodzi o kulturę jazdy - marzenie! Żadnego trąbienia, mrugania światłami, szaleńców i demonów prędkości, wciskania się i wymuszania pierwszeństwa - tak się jeździ i w miastach i poza nimi. Norwedzy nie trzymają się ściśle ograniczeń, ale oni jeżdżą po tych drogach od urodzenia... Oczywiście: cały czas jazda na światłach i w pasach, a pieszych stojących przy przejściach się przepuszcza. Jeśli chodzi o opłaty to oczywiście część dróg jest płatnych (turystycznych też, np. droga Peer Gynta czy wjazd na Dalsnibę), tak samo jak wjazd do dużych miast czy przejazdy niektórymi tunelami. Przy niektórych stoją bramki, w których płaci się gotówką, a przy reszcie jest pobierana opłata automatyczna przez AutoPass (na ich stronie internetowej należy zarejestrować swoją kartę oraz numer rejestracyjny samochodu - wpłaca się 300NOK i przy przejazdach odpowiednia kwota jest ściągana z konta). W sumie za drogi zapłaciłyśmy ok. 750 NOK.

4. PROMY: przeprawy promowe w Norwegii są w niektórych przypadkach opisywane jako droga o określonym numerze. Nie ma drogi dookoła fiordu - przepływa się go promem; co też jest atrakcją samą w sobie, bo widzi się naturę od środka. A jak jeszcze się trafi na taki prom wieczorem, przy zachodzie słońca... Mmm...
Naturalnie, każda przeprawa kosztuje. Cena jest uzależniona od długości przeprawy, długości samochodu oraz liczby pasażerów. Ceny i rozkłady jazdy można bez większego problemu wyszukać w internecie (gł. są to połączenia firmy fjord1.no). Koszta wahają się od 107NOK do 300NOK. Przez niektóre fjordy pływają promy turystyczne, np. Kaupanger-Gudvangen, gdzie przepływa się Naerjefjord - czyli najwęższy fjord, czy podróż do Lysebotn, gdzie po drodze czekają nas widoki z tej drugiej, "dolnej" perspektywy na Prekestolen czy Kjeragbolten. Takie przeprawy są droższe i kosztowały nas 960 i 860NOK. Ale warto, bez dwóch zdań. Poza tym oszczędza się czas, a ze Stavanger do Lysebotn samochodem trzeba nadrobić bardzo dużo drogi. Promy łącznie: 2700NOK.

5. PARKINGI: żeby już skończyć temat samochodowy - w dużych miastach (Goteborg, Oslo, Trondheim, Bergen, Stavanger), gdzie spędzałyśmy dużo czasu na zwiedzaniu, pojawiała się kwestia pozostawiania samochodu. Oczywiście był z tym pewien problem, przede wszystkim ze znalezieniem takiego miejsca. Na ogół kończyło się to na wyszukaniu przez naszego niezastąpionego w nielicznych przypadkach Stefana (czyli nawigację) parkingu piętrowego (zawsze udawało się znaleźć coś w centrum miasta). Kwoty - na kilka godzin: kilkadziesiąt NOK (choć dwa razy karmiłyśmy automat parkingowy, prawie ze łzami w oczach, kwotą 200NOK...). Ale też zdarzało się nam, np. w Trondheim zostawić samochód na ulicy - obowiązywała tam strefa płatnego parkowania. Kosztowało to 80NOK, ale nie można było stać dłużej niż 4 czy 5 godzin, tak więc potem przestawiałyśmy auto. Pod Prekestolen i Kjerag również był płatny parking - po 80NOK za wjazd. W sumie parkingi kosztowały nas ok 700NOK (+ 100SEK).

6. CAMPINGI: wiozłyśmy ze sobą namiot - od razu było wiadomo, że to najtańsza i najmniej kłopotliwa forma noclegowania. Pierwszy camping: Lilleby, Szwecja. Tam okazuje się, że musimy mieć CampingCard. Chcąc, nie chcąc Edzik ją wyrabia na siebie (tylko dlatego, że miała portfel z dokumentami na wierzchu) - kosztuje nas ta przyjemność 130SEK. Później niewiele osób na campingach nas o nią pyta. Ze znalezieniem miejsca do spania nie ma w Norwegii większych problemów - co nie znaczy, że campingi stoją rządkiem przy głównej drodze, czasem trzeba było trochę pojeździć i pobłądzić. Co prawda można w Norwegii spać gdzie się chce, o ile to nie jest prywatny teren i miejsce oddalone bliżej niż 150m od domostwa. W praktyce trzeba znaleźć miejsce oddalone od domów, gdzie można zaparkować samochód, oraz wbić śledzie w podłoże (co nie zawsze jest takie łatwe). Założyłyśmy, że camping jest dla nas priorytetem ze względu na prysznic i kuchnię. No i prąd. Oraz internet ;) Ale po kolei...
Źródłami jakie wykorzystywałyśmy do szukania campingów były: Stefan, reklama norweskich campingów z mapką (do wzięcia w każdej informacji turystycznej), zaznaczone campingi w atlasie drogowym oraz drogowskazy.
Jak już namierzyłyśmy camping i dojechałyśmy do niego recepcja była otwarta lub zamknięta - ta druga sytuacja zdarzyła nam się kilka razy, ale nie trzeba się przejmować. Rozbijałyśmy namiot, a rano załatwiało się wszystkie formalności.
Z cenami jest - krótko rzecz ujmując - różniście. Jest naliczana za namiot, ilość osób oraz czasem za wjazd samochodem na pole. W niektórych miejscach prysznic był wliczony bez limitów, w innych były karty z impulsami, które się kupowało, w jeszcze innych mechanizmy wrzutowe na 10NOK (z tym było najtrudniej, bo czasem nie było wiadomo kiedy przestanie lecieć woda - czy przed, czy po spłukaniu szamponu z głowy ;)). Internet - na ogół darmowe Wi-Fi (o bardzo różnej prędkości...), czasem trzeba było dostać login z kodem, czasem trzeba było zapłacić za dostęp, a czasem internetu po prostu nie było (ostatnie dwie sytuacje zdarzyły się może z pięć razy). Również tylko 2 czy 3 razy nie było kuchni - wtedy zawsze zostawały gorące kubki i elektryczny czajnik, który ze sobą targałyśmy do łazienki lub butla gazowa (a propos butli: przeprawiając się unityline nie mogłyśmy mieć butli gazowej w samochodzie. doszłyśmy do wniosku, że nie będziemy zaczynać podróży od kuszenia losu z łamaniem przepisów i zdecydowałyśmy się, że kupimy butlę gazową na miejscu. Duży nabój gazu i palnik kosztował nas niecałe 400NOK. Prawie zużyty nabój potem oddałyśmy na stacji benzynowej w Ystad). Ceny praktycznie wahały się od 150 do 200NOK - tylko 2 czy 3 razy zapłaciłyśmy powyżej 200NOK (za wszystko: 270NOK pod Prekestolen, 255NOK w Bergen i 300NOK w Oslo). Łącznie: 2300NOK (+600SEK).

7. ZWIEDZANIE: 1455NOK. Wejścia do muzeum, katedry, kościółki, kolejka w Bergen i wiele, wiele innych... Średnio wejście do jakiegoś większego muzeum czy większego obiektu to kilkadziesiąt NOK. Tego sobie nie żałowałyśmy :)

8. ZAKUPY: drogo, drogo, drogo. Pierwsze wejście do supermarketu (odpowiedniki naszych Biedronek czy Netto to Kiwi, Rema1000... tam ma być taniej) było szokiem. Z cenami się trochę oswoiłam po tygodniu. Najtańszy chleb - prawie 20NOK. Właściwie szkoda pisać, do tej pory jak sobie przypomnę nasze zakupy, to mnie lekko wzdryga. Ale po prostu czasem trzeba było kupić świeży chleb, i czekoladę, i jogurt, i jakieś piwko... A przy kasie: 250NOK.

9. Z kosztów norweskich to tyle. Wiadoma rzecz: wiozłyśmy ze sobą pół bagażnika wałówy. Więc tak:
9 chlebów ciemnych pełnoziarnistych, pakowanych w folię, ważnych do grudnia (nie wiadomo czemu w jednej paczce było siedem kromek... idealne na śniadanie i na zrobienie kanapek - tak, tak, folię też spakowałam ;));
8 paczek chleba chrupkiego Waza (alternatywa na śniadanie i sucha pasza do pogryzienia na głód w samochodzie);
10 małych puszek pasztetu drobiowego (na śniadanie jak znalazł, wciągnęło się pasztet, a puszka od razu do wywalenia);
9 puszek mielonki wieprzowej Krakusa (na zimno do chleba i na ciepło do sosu i makaronu. MNIAM!!!);
4 puszek kukurydzy;
5 słoików sosów (przepis I na szybki obiad po ciężkim dniu przy posiadaniu jednego garnka i trzech misek: ugotować makaron; ugotowany rozsypać do misek. Do garnka wlać sos ze słoika, rozdziamdzianą mielonkę i kukurydzę, o ile kukurydzy wcześniej nikt nie zeżarł na sucho. Doprowadzić do wrzenia i rozlać do makaronu. Wciągnąć. Trawić.);
5 paczek makaronu;
butelka ketchupu;
3 paczki barszczyku czerwonego instant;
4 paczki suszonego ravioli (przepis II na szybki obiad po ciężkim dniu przy posiadaniu jednego garnka i trzech misek: ugotować ravioli - w trakcie jak się gotują zalać barszczyk wrzątkiem z czajnika i resztę czasu, aż ravioli dojdą, poświęcić na doprawianie barszczyku. Rozsypać ravioli do misek. Opcjonalnie zalać barszczykiem lub wciągać na sucho. Wciągnąć. Trawić.);
6 konserw makreli w pomidorach (przepis III na szybki obiad po ciężkim dniu przy posiadaniu jednego garnka i trzech misek: Zostawić garnek i miski w samochodzie, otworzyć puszki z rybą i chleb ważny do grudnia. Całość można wzbogacić mielonką i keczupiczkiem);
24 kabanosów "Jedynaków" - idealne na taką podróż! Można je przechowywać bez lodówek, do 25 stopni C! A poza tym pyszne, pyszne...
słodycze (każda ilość jest za mała i tak też było w tym przypadku);
alkohole (jw.);

Tyle pamiętam na chwilę obecną. Foki! Dopiszcie jak coś Wam jeszcze przyjdzie do głów!

Wydałyśmy dużo pieniędzy. Przejechałyśmy sporo kilometrów. Ale to wszystko co przeżyłyśmy, obrazy jakie zostały mi w pamięci do tej pory sprawiają, że serce mocniej mi bije jak tylko stają mi przed oczami.

Pięknie.

sobota, 31 lipca 2010

31.07.

A jednak, wracamy do domu. Gdzie podziały się dwa tygodnie i 12,000 NOK? Nie wiadomo.

Obudziło nas słońce i łopotanie daszku od namiotu. Widzimy nad sobą sypialnię – to znaczy, że namiot przetrwał! Wczoraj na szwedzkim pomorzu zadziwiająco się rozwiało. 8 w skali Beauforta sprawiło, że jak rozkładałyśmy namiot to wydawało się nam, że odlecimy razem z nim. Przedsionek przygięło do ziemi, daszku o mały włos nie urwało. W namiocie było przez to strasznie głośno i czułyśmy się niczym Amundsen zdobywający wietrzne szczyty Antarktydy!

Zjadłyśmy śniadanie w bardzo przytulnej kuchni campingu Asa. Śniadanie miałyśmy iście królewskie - do wyboru pasztet, mielonka, nugatti i jogurty! Nie mogłyśmy się zdecydować czy jeść to wszystko z chlebem do grudnia, czy z vasą! Okazało się, że Gosia z Jaro kupiły jedzenia akurat – nie za dużo, nie za mało.

Dojechałyśmy do Ystad bezpiecznie i w ekspresowym tempie – 120 km/h po tych dwóch tygodniach na norweskich drogach było jak, nie przymierzając, trzecia prędkość kosmiczna! Właśnie siedzimy w kafejce na starym rynku, popijamy kawkę, uzupełniamy notatki i udajemy, że właśnie wyjeżdżamy z Ystad w głąb Norwegii...

Prom do Świnoujścia mamy o 22.30. Na miejscu będziemy o 7.00, obudzone słodkim „Dirr pasandżerrrs. It iz haf past fajf....” Do zobaczenia już nie długo, wybaczcie, że się nie cieszymy :P

30.07.

Wstajemy koło 9 – nie ma pośpiechu. Na dziś w planie zwiedzanie półwyspu Bydgoy i muzeów które się na nim mieszczą. Z ekebergu wyjeżdżamy w deszczu – zdecydowanie nie polecam tego campingu, którego cenę miał rekompensować widok na Oslo – jakoś nie rekompensuje...

W końcu odwiedziłyśmy trzy muzea. Największym hitem i pozytywnym zaskoczeniem było muzeum Fram ze statkiem o specjalnym, uniemożliwiającym zgniecenie przez lód kształcie, na którym Nansen i Amundsen badali okolice biegunów i który po kilka lat dryfował uwięziony wraz z załogą w lodzie, służąc za bazę wypadową dla wypraw wgłąb lodu i w kierunku magnetycznego bieguna. Ilość informacji którą można tam znaleźć sprawia że dostaję oczopląsu, i mam ogromną ochotę przeczytać jakiś milion książek o tej tematyce żeby dokładnie zgłębić temat wypraw polarników. Szał (ciał i uprzęży, jak to mówi Jaro)!

Potem lecimy do muzeum Kon-Tiki, znajdując tam model trzcinowej łodzi Ra-2 zbudowanej na kształt starożytnych egipskich łodzi, na której Thor jakiśtam w latach 70tych przepłynął ocean aby udowodnić że jest to możliwe i że w zamierzchłych czasach różne kultury mogły w ten sposób mieć ze sobą styczność (podejrzewamy, że tak naprawdę wyglądało to tak:
Thor, siedząc przy piwie z kolegami: wiesz, wydaje mi się że te podobieństwa kulturowe między ludami z dwóch końców oceanu mogą wynikać z tego że ktoś ten ocean przepłynął.
Kolega Thora: czy ty normalny jesteś? Na tych ich trzcinowych łódkach? Niemożliwe!
Thor: zakład? O pół litra!)
No i wziął, zbudował i przepłynął. Co prawda pierwszy model zatonął bo się rozpadły mocowania, ale druga wyprawa zakończyła się sukcesem, a trzcinową łódź można oglądać w muzeum. Poza tym była tam też romantyczna historia wyprawy Thora z małżonką na tratwie na wyspę pośrodku oceanu oraz historia wyspy wielkanocnej oraz sztuczny rekin. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, ale jakoś po zaskoczeniu w muzeum ropy naftowej, spodziewałam się czegoś więcej...

Na koniec odwiedzamy również muzeum łodzi wikingów. W Oseberg, Gokstad i Tune odnaleziono łodzie wikingów użyte do pogrzebów. Taki obrządek, w którym człowieka w raz z symbolicznymi i praktycznymi symbolami dobytku, pozycji społecznej i funkcji, wraz z łodzią, chowano w kurhanie, zasługiwali jedynie najbogatsi i najważniejsi z wikingów. Łódź z Oseberg zawierała szczątki kobiety wraz z jej służącą, wołami, 3 saniami, wozem i innymi rzeczami. Łódzie z Gokstad i Tune (z tej drugiej pozostały jedynie szczątki) użyto do pochówku mężczyzn. Ekspozycja nie zapiera dechu w piersiach swoim rozmachem. Jednak po chwili rozglądania się i czytania informacji zamieszczonych przy eksponatach nie można wyjść z po dziwu nad pięknem przedmiotów, które Cię otaczają. Ponadto same łodzie są ogromne, a ta z Osebergu (najczęściej pokazywana na pocztówkach i wprzewodnikach) jest po prostu piękna. Nie można się powstrzymać (przynajmniej Gosia nie mogła) przed wyobrażaniem sobie, jak by to było na niej płynąć, wsłuchiwać się w rytm 32 par wioseł rytmicznie przecinających wodę.

Wyjeżdżamy z Oslo kierując się na Goteborg. Ledwo zauważamy moment przekroczenia norwesko-szwedzkiej granicy. Jako że skończyły nam się szwedzkie korony, w Goteborgu udajemy się do centrum poszukując miejsca w którym będzie można wymienić waluty. Jaro nie wierzy że to możliwe po godzinie 19stej, ale każdy wykształcony finansista wyczuwa takie miejsca nosem niczym pies tropiący :P Odnajdujemy bank w centrum handlowym przy dworcu – za pierwszym podejściem, wymieniamy co trzeba i szukamy Stefanem kempingu. Po konsultacji w katalogiem szwedzkich kempingów ruszamy na południe do miejscowości Asa- akurat po drodze do Ystad. Próbujemy jeszcze ostatnim wysiłkiem znaleźć coś ze stałym dachem nad głową – ciągle pada – ale niestety bez skutku. Zajeżdżamy do recepcji w deszczu, wietrze, odrzucając propozycję noclegu w hostelu za 590SEK i idziemy rozbijać namiot. Wieje mocne 7 beaufortów, kemping leży na brzegu oceanu, zza kamperów widać latające kajty... Parę tęsknych spojrzeń i westchnień, parkuję skodę tak żeby chociaż troche osłaniała namiot przed szalejącym wiatrem i zaczynami rozbijanie. Namiot próbuje w trakcie odlecieć, ale nie pozwalamy mu na to. Po trzykrotnym sprawdzeniu mocowania szpilek udajemy się do kuchni w celu przygotowania i skonsumowania kolacji – ładnie, czysto, ciepło, nawet mamy kwiatka na stole! A przede wszystkim widać przez okno czy nam namiot nie odlatuje.

Ciężko zasypia się w hałasie płynącym z łopoczącego tropiku i gnących się tyczek, ale w końcu jakoś się to udaje – zmęczenie wakacjami robi swoje ;)

29.07.

Jedziemy do Oslo, żeby zachaczyć jeszcze o muzea na wyspie Bygdoy! Okazuje się, że po drodze przejeżdżamy przez Heddal, w którym znajduje się najstarszy i największy kościół palowy (tzw. stavkirke) w Norwegii. Jedyny stavkirke poza Norwegią znajduje się w Karpaczu (świątynia Wang!) Trochę się nam poszczęściło, bo na zgodnie z oryginalnym planem podróży miałyśmy jechać bardziej na południe i ominąć Oslo od dołu. Gdyby tak się stało, nie zobaczyły byśmy żadnego stavkirke. Kościół został wpisany na listę dziedzictwa narodowego Unesco. Budowla ma ponad 800 lat i została wzniesiona z samego drewna, bez użycia jednego metalowego elementu. Ma niesamowitą konstrukcję – pięciopoziomowy dach pokryty gontami jest dźwigany na 12 dużych i 6 małych pionowych masztach. To wszytko wzmocnione krzyżami świętego Andrzeja. Drzwi, ściany, krokwie oraz inne elementy są pięknie zdobione.


Jedziemy na Oslo, w poszukiwaniu kempingu, żeby móc jutro odwiedzić wyspę Bygdoy. Trafiamy na jeden z gorszych i najdroższych pól kempingowych na jakich do tej pory byłyśmy. Na kempingu Ekeberg ma się do wyboru kawałek trawy, dostęp do łazienek i kuchni. Żadnego zadaszonego pomieszczenia żeby zjeść, nie ma internetu, za prysznic trzeba dodatkowo płacić a obsługa wyjątkowo nie miła. A to wszystko za jedyne 260NOK. Dodatkowo tak pada, że nie zdziwimy się, jeśli razem z całym kempingiem spłyniemy do centrum Oslo (namiot jest postawiony na wzgórzu). Pozostaje nam się zamknąć się w namiocie z butelką wódki. Skol.

28.07.

O 9.00 odpływamy z Lauvik do Lysebotn (9.30 – 11.30; 820NOK). Urokliwe obrazy wzdłóż Lysefjorden roztaczają się przed naszymi oczami. Mijamy Prejskestolen (z dołu wygląda bardziej dramatycznie niż z góry!), jaskinię w której norwescy włóczędzy ukrywali się przed poborcami podatków (obrzucili fiskusa kamieniami, ha!), focze safari, hale do wypasani owiec, starą elektrowni wodną, opuszczone chatki oraz wiele innych pięknych zakątków. W zależności od upodobań można siedzieć na albo pod pokładem. Na pewno warto wybrać się na taką wycieczkę!

Po dopłynięciu do Lysebotn kierujemy się po 27 serpentynach (teraz wcale nas to nie dziwi, Edyta chyba nawet nie zauważyła!) na górę, żeby dostać się do bazy pod Kieragiem. To najwyżej wznoszący się szczyt nad Lysefjordem i cel wszystkich tych, którzy chcą mieć zdjęcie na kamieniu, który w zamierzchłych czasach wpadł między dwie ściany skalne i już tak został.

Trasa jest oznaczona jako trudna. Po jej przejściu dochodzimy do kilku wniosków. Jeśli Norwegowie już zdecydują się powiesić tablice mówiącą, że trasa jest trudna, to tak jest. Jak ustawią wzdłuż trasy łańcuchy, to one po coś tam są. Jak radzą zostawić dzieci w bazie i wziąć buty trekkingowe zamiast laczków, szpilek lub sandałów – to należy tak zrobić. Kilkoro geniuszy próbowało inaczej – zawrócili! Trasa jest umownie podzielona na trzy etapy. Pierwsze w miarę ostre podejście po gładkich skałach, wzdłuż łańcuchów, zakończona ostrym zejściem po kamieniach. Drugi etap jest podobny, tylko że jest bardziej stromo i trochę dłużej. Trzeci odcinek to długie, w miarę łagodne podejście po płaszczyźnie prowadzącej aż do samego Kierag Bolten (na końcu trzeba pokierować się znakiem, bo czerwone oznaczenia zostawione na kamieniach mogą umknąć).

Po przejściu około 50 metrów kanału przysypanego wielkimi kamieniami dochodzi się do końca ściany i sławnego głazu. Ludzie grzecznie ustawiają się w kolejce do zdjęcia, a przyjaciele z aparatami ustawiają się w loży paparazzich. Wbrew pozorom nie trzeba na ten kamień wskakiwać z góry! Jest do niego ładne dojście od tyłu, jest nawet zamontowany specjalny uchwyt dla tych, którzy potrzebują pomocy. Stojąc w kolejce, można się trochę pośmiać z tych, którzy mimo trzęsących się kolan i bliscy omdlenia jednak pokonują swój lęk i stają, żeby zrobić sobie zdjęcie profilowe, które sprawi, że wszyscy znajomi na Facebook'u i Naszej Klasie zzielenieją z zzadrości.

Powrót jest długi i męczący. Gosia i Edyta zagrały „Odę do Kieragu na cztery rzepki” - stawy kolanowe nam długo nie wybaczą. Odbyło się bez specjalnych dramatów, ale było dość stromo i miejscami ślisko. Po dojściu na parking zaminiłyśmy trapery na sandały, odgoniłyśmy owce, które nas opadły i pojechałyśmy na poszukiwanie nocegu.

Po dość dramatycznych kilkudziesięciu kilometrach udało nam się w końcu znaleźć stację (w tym rejonie jak na złość ich nie ma zbyt dużo) i bankomat (który w Norwegii nazywa się Minibank! :) Zatrzymujemy się na polu kempingowym w Valle (bardzo miło – internet, trampolny (sic!), staw, dobry węzeł sanitarny, dużo miejsca; 150NOK bez prysznica). Jaro przyrządziła jedzenie, wypiłyśmy po piwie i padłyśmy ja kawki

27.07.

Budzimy się na jednym z najdroższych kempingów Europy – The Preikestolen Camping (270 NOK!!!). Jest 7.00 rano. Wstałyśmy tak wcześnie, żeby wyprzedzić pielgrzymki popołudniowych turystów. Już o 8.00 wyruszyłyśmy z kempingu. Na parking, z którego wyrusza się na szlak, przybyłyśmy dziesięć minut później. Zatrzymanie się tam kosztuje 80NOK, płatne monetami na bramce przy wyjeździe.



O 8.30 wyruszyłyśmy na szlak! Oznaczony jest jako trasa o średniej trudności. Dość żwawym krokiem atakujemy pierwsze półkilometrowe podejście. Gosia dostaje zadyszki już po 5 metrach i uczy się, że na lekkim kacu po górach się nie biega. Jaro znika gdzieś za horyzontem, Edyta się trzyma.

Trasa jest przemiła. Jest umownie podzielona na trzy etapy – 0.5 km podejście i wypłaszczenie, drugie podejście i znów kawałek po płaskim, a potem do wyboru, podejście na przełaj przez wzgórze albo wzdłuż klifu, i jesteście na Preikestolen (Kazalnica/Ambona/The Pulpit Rock, jak kto woli).

Trasa jest ładnie oznaczona, przez 2/3 idzie się po kamieniach, mijając okazyjne bagienka, jeziorka i strumyczki. Na początku szlak ciągnie się przez lasek, jednak gdy wchodzi się wystarczająco wysoko, zostawia się drzewa za sobą i widzi się coraz więcej otaczającej przestrzeni.







Jeśli wybierze się tak jak my, żeby dochodzić do Preikestolen wzdłóż linii klifu, będzie można podziwiać dolinę i fiord. Gdzie nie gdzie trzeba będzie zadrzeć nogę trochę wyżej niż zwykle czy podeprzeć się o barierkę.



Trasa przez wzgórza, którą my wracałyśmy jest troche mniej zatłoczona, więc jeśli będziecie iść po południu, radzimy wybrać właśnie ją. Widoki wcale nie są gorsze, na początku teren jest troszkę płaski, ale schodzi się dokładnie na Kazalnicę.

Samo Preikestolen jest mniej okazałe niż się wydaje. Jest w miarę duże (25m x 25m), w miarę płaskie... Mamy szczęście, że pielgrzymki jeszcze nie doszły, więc robimy sobie sesję zdjęciową.



Potem siadamy ze zwieszonymi nogami i tak zostajemy przez jakiś czas. Jemy lunch (salami, kanapki z pasztetem, czekoladę, cukierki... mniam!) i dalej siedzimy. To miłe i nieczęste doświadczenie, tak sobie siedzieć w słońcu nad 600 metrowym klifem i majtać nogami.





Po raz kolejny okazuje się, że norweska prognoza pogody zgadza się co do minuty – nad Preikestolen miało się rozpogodzić o 10.00, i tak też się stało!

Potem fala turystów nadciągają! Uciekamy!

[Jak już wcześniej Gosia napisała, wracamy drogą "hill". Wydaje się mniej zatłoczona... może przez to, że nie ma tam jednej ścieżki! Każdy człowiek znajduje swoją trasę, wytycza sam sobie drogę, wybiera taki, a nie inny kierunek na przestrzeni stu czy dwustu metrów. Nie ma sztywno wytyczonej trasy, ograniczonej parkanem dróżki, z której pod karą jakiejś straszliwej kary nie można zboczyć. To jest fantastyczne w norweskich górach i wędrowaniu po nich: możesz iść gdzie chcesz, wspiąć się na każdą skałkę, na każdy szczyt, iść gdzie Ci się podoba, zgubić się na tydzień, miesiąc, pół roku nawet! Gdzie okiem nie sięgnąć, aż po zamglony horyzont ciągną się masywy skał z błyskającymi w słońcu jeziorami i wodospadami.

Mamy tak piękną pogodę, że aż same nie możemy w to uwierzyć! Wspinamy się na jakąś skałę zapobiegawczo targając kamyczki w plecakach na kopczyk. Wybrałyśmy ją. I jak się okazało - żaden kopczyk jeszcze tam nie stał :) Jest tak wspaniale, ciepło i słonecznie, że zostajemy jeszcze na kwadrans, jeszcze na chwilę, żeby jak najdłużej tu być i chłonąć całą tą ogromną przestrzeń. A przy okazji się zdrzemnąć ;)]





Powrót okazuje się trudniejszy niż nam się wydawało – lawirowanie po kamieniach między watahami turystów, których nawet Giewont by się nie powstydził, nie jest łatwe. Slalom między psem na rozciągliwej smyczy, 4-latkiem puszczonym samopas, damą w laczkach i ludźmi, dzięki którym Kierag by w końcu wpadł do Lysefjordu, zakończył się sukcesem!



[Jeśli dane mi będzie jeszcze raz wchodzić na Prekestolen w moim życiu, zacznę wędrówkę o 5.00 rano, albo przenocuję gdzieś przy samym szczycie i zaatakuję Ambonę z samego rana, najlepiej o świcie! Równo z brzaskiem! Wchodziło się cudownie. Było na prawdę niewiele osób - oczywiście, nie było tak, żeby iść w głuszy, cały czas szło się z ludźmi, ale było to do zaakceptowania. Nie trzeba było stać w kolejkach, jak przy schodzeniu! Ale jak wchodziłyśmy o yej 8.30 to mijali nas ludzie, którzy WRACALI. Jak pięknie musieli mieć tam na górze będąc zupełnie sami!...]

Po dotarciu do schroniska bierzemy prysznic [tak, tak... poniżej parkingu dochodzi się do budyneczku z otrawionym dachem i za 10 NOK ma się całe 3 minuty ciepłej wody! To że wzięłyśmy prysznic i nie pojechałyśmy całe spocone do Stavanger jest potwierdzeniem tego, że warto rozmawiać z ludźmi! A zwłaszcza z innymi turystami... Będąc w Trondheim spotkałyśmy Polaka, z którym wdałyśmy się w dłuższą konwersację i dzięki niemu wiedziałyśmy, żeby szukać tego prysznica pod Prekestolen!] i kontynuujemy nasza podróż. Jedziemy do Stavanger. Przewodnik powiedział nam, że Stavanger jest znane z tego, że wydobywa się tam ropę... No i cóż, myślimy sobie, możemy w tym Stavanger robić?! Centrum wydobycia ropy? Phi! No ale idziemy. Na początek wchodzimy do katedy – Stavanger Domkirke. Nie jesteśmy historykami sztuki, więc nie za bardzo wiemy co przed sobą widzimy. Stara kamienna budowla, drewniany wystrój, bogate (a może kiczowate?) ambona, ołtarz, malunki... W każdym razie Nidaros to nie jest:)






Po katedrze ruszamy w kierunku czegoś co wydaje nam się być starówką – śmierdzi gnojówką. Jak to możliwe żeby w dość dużym mieście wysypywali nawóz? No nic.



Docieramy do końca nabrzeża, wychodzimy ze starej części, i naszym oczom ukazują się dziwne konstrukcje. A po nich skaczą dzieci! Po bliższym podejściu okazuje się że to plac zabaw wykonany z elementów używanych na platformie wiertniczej – bojki, rury, koszyk do wciągania ludzi ze statków na górę platformy... Szaleństwo! Na taśmie służącej do ćwiczenia umiejętności chodzenia po linie spędzamy pół godziny :)



A potem zaczyna padać! Biegniemy z Jaro do Gosi, która chwilę wcześniej poszła szukać toalety do budynku obok, czyli muzeum ropy naftowej. Wchodzimy, dostajemy szału w muzealnym sklepie pełnym zabawek dla dzieci, a skoro padać nie przestaje, postanawiamy odwiedzić muzeum – i tak nie mamy co robić...

Słów by nam zabrakło, żeby opisać jak niesamowite jest to muzeum! Powolnym krokiem łazimy od tablicy do tablicy. Z otwartymi paszczami oglądamy animację wielkiego wybuchu i dalszych dziejów Ziemi aż do współczesności, wyświetlanej na kuli zawieszonej pod sufitem – tak, że żeby zobaczyć co się działo po drugiej stronie kuli ziemskiej trzeba przejść na drugą stronę pomieszczenia. Potem dowiadujemy się o co z tą ropą chodzi, i że ma ona różną gęstość i skład w zależności od złoża. Oglądamy wiertła. Wychodzimy zza zakrętu, a tam ukazuje się naszym oczom wielki zbiór modeli platform, z pokazanymi kolejnymi etapami rozwoju techniki budowania i przytwierdzania tego do podłoża – zadziwiające, w jakiej straszniej nieświadomości żyłyśmy do tej pory! I kto to konstruuje! I jak oni to montują potem! Wspólnie stwierdzamy, że gdyby ktoś lepiej nauczył nas w liceum fizyki (a raczej gdyby w ogóle nas tego nauczyli), nasza kariera naukowa pewnie potoczyłaby się inaczej. Gosia twierdzi, że gdyby ktoś ją tam przyprowadził w dzieciństwie, na pewno zostałaby inżynierem. Jesteśmy po ¼ zwiedzania, kiedy z głośników wredny głos mówi nam że do zamknięcia muzeum pozostało 10 minut... Z żalem i w jakimś dzikim szale przebiegamy przez resztę muzeum, próbując chociaż przez chwilę dotknąć tego wszystkiego co tam jest przeznaczone do dotykania, spróbować chociaż kilku z dostępnych eksperymentów... No cóż. To było zdecydowanie najlepsze muzeum w jakim kiedykolwiek byłam, i najbardziej zaskakujące! Wychodzimy ze spuszczonymi głowami że nie udało nam się zobaczyć więcej, i przekonaniem że koniecznie trzeba tam kiedyś wrócić. [Zdjęć nie ma, bo byłyśmy zbyt pochłonięte czytaniem i chłonięciem wszystkiego i całkowicie poza czasem! Więc jak dopiero nam powiedzieli, że za chwilę zamykają wpadłyśmy w popłoch, szkoda było czasu na robienie zdjęć... Widać, trzeba wrócić...]

W drodze powrotnej dalej pada. Wbijamy się wgłąb wąskich uliczek i deptaków. Jak tam jest kolorowo! No i ten szyld u fryzjera... :)





Docieramy do samochodu, postanawiając że jedziemy w kierunku Lauvik, z którego jutro rano odpływa nasz prom do Lysebotn, żeby rozstawić na dziko nasz namiot na polance przy parkingu nad jeziorem, które minęłyśmy parę godzin wcześniej, jadąc w kierunku Stavanger. Okazuje się, że jedziemy inną drogą, ale w końcu znajdujemy wypatrzone wcześniej miejsce. Okazuje się, że nie tylko my wybrałyśmy je na dzisiejszy nocleg – towarzyszy nam para niemców grających trochę pokracznie w badmintona, parę camperów, oraz – uwaga! - ekipa belgijskich, długowłosych metali z małym, metalowym dzieckiem (któremu potem puszczają na zmianę coś w stylu Korn'a i śpiewają rockowe kołysanki), którzy siedzą wokół fajki wodnej (a to co palą na pewno nie jest tytoniem) i znienacka częstują nas dwoma belgijskimi piwami Leffe – Gosia twierdzi, że to najlepsze piwo świata. Po spróbowaniu stwierdzamy z Jaro że ma bardzo dziwny posmak.

Po dniu pełnym wrażeń padamy jak muchy i idziemy spać o tej samej porze co Belgowie i ich małe metalowe dziecko – o 23 zalegamy w śpiworkach, żeby o poranku stawić się na przystani w kolejce na prom.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Uwaga, uwaga!!!

W związku z wypasionym campingiem pod samym Prekestolen, który ma całkiem do rzeczy internet, wrzuciłyśmy zdjęcia do kilku ostatnich postów. Jak macie ochotę, to zajrzyjcie.

Pozdrowienia i buziaki!