sobota, 31 lipca 2010

31.07.

A jednak, wracamy do domu. Gdzie podziały się dwa tygodnie i 12,000 NOK? Nie wiadomo.

Obudziło nas słońce i łopotanie daszku od namiotu. Widzimy nad sobą sypialnię – to znaczy, że namiot przetrwał! Wczoraj na szwedzkim pomorzu zadziwiająco się rozwiało. 8 w skali Beauforta sprawiło, że jak rozkładałyśmy namiot to wydawało się nam, że odlecimy razem z nim. Przedsionek przygięło do ziemi, daszku o mały włos nie urwało. W namiocie było przez to strasznie głośno i czułyśmy się niczym Amundsen zdobywający wietrzne szczyty Antarktydy!

Zjadłyśmy śniadanie w bardzo przytulnej kuchni campingu Asa. Śniadanie miałyśmy iście królewskie - do wyboru pasztet, mielonka, nugatti i jogurty! Nie mogłyśmy się zdecydować czy jeść to wszystko z chlebem do grudnia, czy z vasą! Okazało się, że Gosia z Jaro kupiły jedzenia akurat – nie za dużo, nie za mało.

Dojechałyśmy do Ystad bezpiecznie i w ekspresowym tempie – 120 km/h po tych dwóch tygodniach na norweskich drogach było jak, nie przymierzając, trzecia prędkość kosmiczna! Właśnie siedzimy w kafejce na starym rynku, popijamy kawkę, uzupełniamy notatki i udajemy, że właśnie wyjeżdżamy z Ystad w głąb Norwegii...

Prom do Świnoujścia mamy o 22.30. Na miejscu będziemy o 7.00, obudzone słodkim „Dirr pasandżerrrs. It iz haf past fajf....” Do zobaczenia już nie długo, wybaczcie, że się nie cieszymy :P

30.07.

Wstajemy koło 9 – nie ma pośpiechu. Na dziś w planie zwiedzanie półwyspu Bydgoy i muzeów które się na nim mieszczą. Z ekebergu wyjeżdżamy w deszczu – zdecydowanie nie polecam tego campingu, którego cenę miał rekompensować widok na Oslo – jakoś nie rekompensuje...

W końcu odwiedziłyśmy trzy muzea. Największym hitem i pozytywnym zaskoczeniem było muzeum Fram ze statkiem o specjalnym, uniemożliwiającym zgniecenie przez lód kształcie, na którym Nansen i Amundsen badali okolice biegunów i który po kilka lat dryfował uwięziony wraz z załogą w lodzie, służąc za bazę wypadową dla wypraw wgłąb lodu i w kierunku magnetycznego bieguna. Ilość informacji którą można tam znaleźć sprawia że dostaję oczopląsu, i mam ogromną ochotę przeczytać jakiś milion książek o tej tematyce żeby dokładnie zgłębić temat wypraw polarników. Szał (ciał i uprzęży, jak to mówi Jaro)!

Potem lecimy do muzeum Kon-Tiki, znajdując tam model trzcinowej łodzi Ra-2 zbudowanej na kształt starożytnych egipskich łodzi, na której Thor jakiśtam w latach 70tych przepłynął ocean aby udowodnić że jest to możliwe i że w zamierzchłych czasach różne kultury mogły w ten sposób mieć ze sobą styczność (podejrzewamy, że tak naprawdę wyglądało to tak:
Thor, siedząc przy piwie z kolegami: wiesz, wydaje mi się że te podobieństwa kulturowe między ludami z dwóch końców oceanu mogą wynikać z tego że ktoś ten ocean przepłynął.
Kolega Thora: czy ty normalny jesteś? Na tych ich trzcinowych łódkach? Niemożliwe!
Thor: zakład? O pół litra!)
No i wziął, zbudował i przepłynął. Co prawda pierwszy model zatonął bo się rozpadły mocowania, ale druga wyprawa zakończyła się sukcesem, a trzcinową łódź można oglądać w muzeum. Poza tym była tam też romantyczna historia wyprawy Thora z małżonką na tratwie na wyspę pośrodku oceanu oraz historia wyspy wielkanocnej oraz sztuczny rekin. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, ale jakoś po zaskoczeniu w muzeum ropy naftowej, spodziewałam się czegoś więcej...

Na koniec odwiedzamy również muzeum łodzi wikingów. W Oseberg, Gokstad i Tune odnaleziono łodzie wikingów użyte do pogrzebów. Taki obrządek, w którym człowieka w raz z symbolicznymi i praktycznymi symbolami dobytku, pozycji społecznej i funkcji, wraz z łodzią, chowano w kurhanie, zasługiwali jedynie najbogatsi i najważniejsi z wikingów. Łódź z Oseberg zawierała szczątki kobiety wraz z jej służącą, wołami, 3 saniami, wozem i innymi rzeczami. Łódzie z Gokstad i Tune (z tej drugiej pozostały jedynie szczątki) użyto do pochówku mężczyzn. Ekspozycja nie zapiera dechu w piersiach swoim rozmachem. Jednak po chwili rozglądania się i czytania informacji zamieszczonych przy eksponatach nie można wyjść z po dziwu nad pięknem przedmiotów, które Cię otaczają. Ponadto same łodzie są ogromne, a ta z Osebergu (najczęściej pokazywana na pocztówkach i wprzewodnikach) jest po prostu piękna. Nie można się powstrzymać (przynajmniej Gosia nie mogła) przed wyobrażaniem sobie, jak by to było na niej płynąć, wsłuchiwać się w rytm 32 par wioseł rytmicznie przecinających wodę.

Wyjeżdżamy z Oslo kierując się na Goteborg. Ledwo zauważamy moment przekroczenia norwesko-szwedzkiej granicy. Jako że skończyły nam się szwedzkie korony, w Goteborgu udajemy się do centrum poszukując miejsca w którym będzie można wymienić waluty. Jaro nie wierzy że to możliwe po godzinie 19stej, ale każdy wykształcony finansista wyczuwa takie miejsca nosem niczym pies tropiący :P Odnajdujemy bank w centrum handlowym przy dworcu – za pierwszym podejściem, wymieniamy co trzeba i szukamy Stefanem kempingu. Po konsultacji w katalogiem szwedzkich kempingów ruszamy na południe do miejscowości Asa- akurat po drodze do Ystad. Próbujemy jeszcze ostatnim wysiłkiem znaleźć coś ze stałym dachem nad głową – ciągle pada – ale niestety bez skutku. Zajeżdżamy do recepcji w deszczu, wietrze, odrzucając propozycję noclegu w hostelu za 590SEK i idziemy rozbijać namiot. Wieje mocne 7 beaufortów, kemping leży na brzegu oceanu, zza kamperów widać latające kajty... Parę tęsknych spojrzeń i westchnień, parkuję skodę tak żeby chociaż troche osłaniała namiot przed szalejącym wiatrem i zaczynami rozbijanie. Namiot próbuje w trakcie odlecieć, ale nie pozwalamy mu na to. Po trzykrotnym sprawdzeniu mocowania szpilek udajemy się do kuchni w celu przygotowania i skonsumowania kolacji – ładnie, czysto, ciepło, nawet mamy kwiatka na stole! A przede wszystkim widać przez okno czy nam namiot nie odlatuje.

Ciężko zasypia się w hałasie płynącym z łopoczącego tropiku i gnących się tyczek, ale w końcu jakoś się to udaje – zmęczenie wakacjami robi swoje ;)

29.07.

Jedziemy do Oslo, żeby zachaczyć jeszcze o muzea na wyspie Bygdoy! Okazuje się, że po drodze przejeżdżamy przez Heddal, w którym znajduje się najstarszy i największy kościół palowy (tzw. stavkirke) w Norwegii. Jedyny stavkirke poza Norwegią znajduje się w Karpaczu (świątynia Wang!) Trochę się nam poszczęściło, bo na zgodnie z oryginalnym planem podróży miałyśmy jechać bardziej na południe i ominąć Oslo od dołu. Gdyby tak się stało, nie zobaczyły byśmy żadnego stavkirke. Kościół został wpisany na listę dziedzictwa narodowego Unesco. Budowla ma ponad 800 lat i została wzniesiona z samego drewna, bez użycia jednego metalowego elementu. Ma niesamowitą konstrukcję – pięciopoziomowy dach pokryty gontami jest dźwigany na 12 dużych i 6 małych pionowych masztach. To wszytko wzmocnione krzyżami świętego Andrzeja. Drzwi, ściany, krokwie oraz inne elementy są pięknie zdobione.


Jedziemy na Oslo, w poszukiwaniu kempingu, żeby móc jutro odwiedzić wyspę Bygdoy. Trafiamy na jeden z gorszych i najdroższych pól kempingowych na jakich do tej pory byłyśmy. Na kempingu Ekeberg ma się do wyboru kawałek trawy, dostęp do łazienek i kuchni. Żadnego zadaszonego pomieszczenia żeby zjeść, nie ma internetu, za prysznic trzeba dodatkowo płacić a obsługa wyjątkowo nie miła. A to wszystko za jedyne 260NOK. Dodatkowo tak pada, że nie zdziwimy się, jeśli razem z całym kempingiem spłyniemy do centrum Oslo (namiot jest postawiony na wzgórzu). Pozostaje nam się zamknąć się w namiocie z butelką wódki. Skol.

28.07.

O 9.00 odpływamy z Lauvik do Lysebotn (9.30 – 11.30; 820NOK). Urokliwe obrazy wzdłóż Lysefjorden roztaczają się przed naszymi oczami. Mijamy Prejskestolen (z dołu wygląda bardziej dramatycznie niż z góry!), jaskinię w której norwescy włóczędzy ukrywali się przed poborcami podatków (obrzucili fiskusa kamieniami, ha!), focze safari, hale do wypasani owiec, starą elektrowni wodną, opuszczone chatki oraz wiele innych pięknych zakątków. W zależności od upodobań można siedzieć na albo pod pokładem. Na pewno warto wybrać się na taką wycieczkę!

Po dopłynięciu do Lysebotn kierujemy się po 27 serpentynach (teraz wcale nas to nie dziwi, Edyta chyba nawet nie zauważyła!) na górę, żeby dostać się do bazy pod Kieragiem. To najwyżej wznoszący się szczyt nad Lysefjordem i cel wszystkich tych, którzy chcą mieć zdjęcie na kamieniu, który w zamierzchłych czasach wpadł między dwie ściany skalne i już tak został.

Trasa jest oznaczona jako trudna. Po jej przejściu dochodzimy do kilku wniosków. Jeśli Norwegowie już zdecydują się powiesić tablice mówiącą, że trasa jest trudna, to tak jest. Jak ustawią wzdłuż trasy łańcuchy, to one po coś tam są. Jak radzą zostawić dzieci w bazie i wziąć buty trekkingowe zamiast laczków, szpilek lub sandałów – to należy tak zrobić. Kilkoro geniuszy próbowało inaczej – zawrócili! Trasa jest umownie podzielona na trzy etapy. Pierwsze w miarę ostre podejście po gładkich skałach, wzdłuż łańcuchów, zakończona ostrym zejściem po kamieniach. Drugi etap jest podobny, tylko że jest bardziej stromo i trochę dłużej. Trzeci odcinek to długie, w miarę łagodne podejście po płaszczyźnie prowadzącej aż do samego Kierag Bolten (na końcu trzeba pokierować się znakiem, bo czerwone oznaczenia zostawione na kamieniach mogą umknąć).

Po przejściu około 50 metrów kanału przysypanego wielkimi kamieniami dochodzi się do końca ściany i sławnego głazu. Ludzie grzecznie ustawiają się w kolejce do zdjęcia, a przyjaciele z aparatami ustawiają się w loży paparazzich. Wbrew pozorom nie trzeba na ten kamień wskakiwać z góry! Jest do niego ładne dojście od tyłu, jest nawet zamontowany specjalny uchwyt dla tych, którzy potrzebują pomocy. Stojąc w kolejce, można się trochę pośmiać z tych, którzy mimo trzęsących się kolan i bliscy omdlenia jednak pokonują swój lęk i stają, żeby zrobić sobie zdjęcie profilowe, które sprawi, że wszyscy znajomi na Facebook'u i Naszej Klasie zzielenieją z zzadrości.

Powrót jest długi i męczący. Gosia i Edyta zagrały „Odę do Kieragu na cztery rzepki” - stawy kolanowe nam długo nie wybaczą. Odbyło się bez specjalnych dramatów, ale było dość stromo i miejscami ślisko. Po dojściu na parking zaminiłyśmy trapery na sandały, odgoniłyśmy owce, które nas opadły i pojechałyśmy na poszukiwanie nocegu.

Po dość dramatycznych kilkudziesięciu kilometrach udało nam się w końcu znaleźć stację (w tym rejonie jak na złość ich nie ma zbyt dużo) i bankomat (który w Norwegii nazywa się Minibank! :) Zatrzymujemy się na polu kempingowym w Valle (bardzo miło – internet, trampolny (sic!), staw, dobry węzeł sanitarny, dużo miejsca; 150NOK bez prysznica). Jaro przyrządziła jedzenie, wypiłyśmy po piwie i padłyśmy ja kawki

27.07.

Budzimy się na jednym z najdroższych kempingów Europy – The Preikestolen Camping (270 NOK!!!). Jest 7.00 rano. Wstałyśmy tak wcześnie, żeby wyprzedzić pielgrzymki popołudniowych turystów. Już o 8.00 wyruszyłyśmy z kempingu. Na parking, z którego wyrusza się na szlak, przybyłyśmy dziesięć minut później. Zatrzymanie się tam kosztuje 80NOK, płatne monetami na bramce przy wyjeździe.



O 8.30 wyruszyłyśmy na szlak! Oznaczony jest jako trasa o średniej trudności. Dość żwawym krokiem atakujemy pierwsze półkilometrowe podejście. Gosia dostaje zadyszki już po 5 metrach i uczy się, że na lekkim kacu po górach się nie biega. Jaro znika gdzieś za horyzontem, Edyta się trzyma.

Trasa jest przemiła. Jest umownie podzielona na trzy etapy – 0.5 km podejście i wypłaszczenie, drugie podejście i znów kawałek po płaskim, a potem do wyboru, podejście na przełaj przez wzgórze albo wzdłuż klifu, i jesteście na Preikestolen (Kazalnica/Ambona/The Pulpit Rock, jak kto woli).

Trasa jest ładnie oznaczona, przez 2/3 idzie się po kamieniach, mijając okazyjne bagienka, jeziorka i strumyczki. Na początku szlak ciągnie się przez lasek, jednak gdy wchodzi się wystarczająco wysoko, zostawia się drzewa za sobą i widzi się coraz więcej otaczającej przestrzeni.







Jeśli wybierze się tak jak my, żeby dochodzić do Preikestolen wzdłóż linii klifu, będzie można podziwiać dolinę i fiord. Gdzie nie gdzie trzeba będzie zadrzeć nogę trochę wyżej niż zwykle czy podeprzeć się o barierkę.



Trasa przez wzgórza, którą my wracałyśmy jest troche mniej zatłoczona, więc jeśli będziecie iść po południu, radzimy wybrać właśnie ją. Widoki wcale nie są gorsze, na początku teren jest troszkę płaski, ale schodzi się dokładnie na Kazalnicę.

Samo Preikestolen jest mniej okazałe niż się wydaje. Jest w miarę duże (25m x 25m), w miarę płaskie... Mamy szczęście, że pielgrzymki jeszcze nie doszły, więc robimy sobie sesję zdjęciową.



Potem siadamy ze zwieszonymi nogami i tak zostajemy przez jakiś czas. Jemy lunch (salami, kanapki z pasztetem, czekoladę, cukierki... mniam!) i dalej siedzimy. To miłe i nieczęste doświadczenie, tak sobie siedzieć w słońcu nad 600 metrowym klifem i majtać nogami.





Po raz kolejny okazuje się, że norweska prognoza pogody zgadza się co do minuty – nad Preikestolen miało się rozpogodzić o 10.00, i tak też się stało!

Potem fala turystów nadciągają! Uciekamy!

[Jak już wcześniej Gosia napisała, wracamy drogą "hill". Wydaje się mniej zatłoczona... może przez to, że nie ma tam jednej ścieżki! Każdy człowiek znajduje swoją trasę, wytycza sam sobie drogę, wybiera taki, a nie inny kierunek na przestrzeni stu czy dwustu metrów. Nie ma sztywno wytyczonej trasy, ograniczonej parkanem dróżki, z której pod karą jakiejś straszliwej kary nie można zboczyć. To jest fantastyczne w norweskich górach i wędrowaniu po nich: możesz iść gdzie chcesz, wspiąć się na każdą skałkę, na każdy szczyt, iść gdzie Ci się podoba, zgubić się na tydzień, miesiąc, pół roku nawet! Gdzie okiem nie sięgnąć, aż po zamglony horyzont ciągną się masywy skał z błyskającymi w słońcu jeziorami i wodospadami.

Mamy tak piękną pogodę, że aż same nie możemy w to uwierzyć! Wspinamy się na jakąś skałę zapobiegawczo targając kamyczki w plecakach na kopczyk. Wybrałyśmy ją. I jak się okazało - żaden kopczyk jeszcze tam nie stał :) Jest tak wspaniale, ciepło i słonecznie, że zostajemy jeszcze na kwadrans, jeszcze na chwilę, żeby jak najdłużej tu być i chłonąć całą tą ogromną przestrzeń. A przy okazji się zdrzemnąć ;)]





Powrót okazuje się trudniejszy niż nam się wydawało – lawirowanie po kamieniach między watahami turystów, których nawet Giewont by się nie powstydził, nie jest łatwe. Slalom między psem na rozciągliwej smyczy, 4-latkiem puszczonym samopas, damą w laczkach i ludźmi, dzięki którym Kierag by w końcu wpadł do Lysefjordu, zakończył się sukcesem!



[Jeśli dane mi będzie jeszcze raz wchodzić na Prekestolen w moim życiu, zacznę wędrówkę o 5.00 rano, albo przenocuję gdzieś przy samym szczycie i zaatakuję Ambonę z samego rana, najlepiej o świcie! Równo z brzaskiem! Wchodziło się cudownie. Było na prawdę niewiele osób - oczywiście, nie było tak, żeby iść w głuszy, cały czas szło się z ludźmi, ale było to do zaakceptowania. Nie trzeba było stać w kolejkach, jak przy schodzeniu! Ale jak wchodziłyśmy o yej 8.30 to mijali nas ludzie, którzy WRACALI. Jak pięknie musieli mieć tam na górze będąc zupełnie sami!...]

Po dotarciu do schroniska bierzemy prysznic [tak, tak... poniżej parkingu dochodzi się do budyneczku z otrawionym dachem i za 10 NOK ma się całe 3 minuty ciepłej wody! To że wzięłyśmy prysznic i nie pojechałyśmy całe spocone do Stavanger jest potwierdzeniem tego, że warto rozmawiać z ludźmi! A zwłaszcza z innymi turystami... Będąc w Trondheim spotkałyśmy Polaka, z którym wdałyśmy się w dłuższą konwersację i dzięki niemu wiedziałyśmy, żeby szukać tego prysznica pod Prekestolen!] i kontynuujemy nasza podróż. Jedziemy do Stavanger. Przewodnik powiedział nam, że Stavanger jest znane z tego, że wydobywa się tam ropę... No i cóż, myślimy sobie, możemy w tym Stavanger robić?! Centrum wydobycia ropy? Phi! No ale idziemy. Na początek wchodzimy do katedy – Stavanger Domkirke. Nie jesteśmy historykami sztuki, więc nie za bardzo wiemy co przed sobą widzimy. Stara kamienna budowla, drewniany wystrój, bogate (a może kiczowate?) ambona, ołtarz, malunki... W każdym razie Nidaros to nie jest:)






Po katedrze ruszamy w kierunku czegoś co wydaje nam się być starówką – śmierdzi gnojówką. Jak to możliwe żeby w dość dużym mieście wysypywali nawóz? No nic.



Docieramy do końca nabrzeża, wychodzimy ze starej części, i naszym oczom ukazują się dziwne konstrukcje. A po nich skaczą dzieci! Po bliższym podejściu okazuje się że to plac zabaw wykonany z elementów używanych na platformie wiertniczej – bojki, rury, koszyk do wciągania ludzi ze statków na górę platformy... Szaleństwo! Na taśmie służącej do ćwiczenia umiejętności chodzenia po linie spędzamy pół godziny :)



A potem zaczyna padać! Biegniemy z Jaro do Gosi, która chwilę wcześniej poszła szukać toalety do budynku obok, czyli muzeum ropy naftowej. Wchodzimy, dostajemy szału w muzealnym sklepie pełnym zabawek dla dzieci, a skoro padać nie przestaje, postanawiamy odwiedzić muzeum – i tak nie mamy co robić...

Słów by nam zabrakło, żeby opisać jak niesamowite jest to muzeum! Powolnym krokiem łazimy od tablicy do tablicy. Z otwartymi paszczami oglądamy animację wielkiego wybuchu i dalszych dziejów Ziemi aż do współczesności, wyświetlanej na kuli zawieszonej pod sufitem – tak, że żeby zobaczyć co się działo po drugiej stronie kuli ziemskiej trzeba przejść na drugą stronę pomieszczenia. Potem dowiadujemy się o co z tą ropą chodzi, i że ma ona różną gęstość i skład w zależności od złoża. Oglądamy wiertła. Wychodzimy zza zakrętu, a tam ukazuje się naszym oczom wielki zbiór modeli platform, z pokazanymi kolejnymi etapami rozwoju techniki budowania i przytwierdzania tego do podłoża – zadziwiające, w jakiej straszniej nieświadomości żyłyśmy do tej pory! I kto to konstruuje! I jak oni to montują potem! Wspólnie stwierdzamy, że gdyby ktoś lepiej nauczył nas w liceum fizyki (a raczej gdyby w ogóle nas tego nauczyli), nasza kariera naukowa pewnie potoczyłaby się inaczej. Gosia twierdzi, że gdyby ktoś ją tam przyprowadził w dzieciństwie, na pewno zostałaby inżynierem. Jesteśmy po ¼ zwiedzania, kiedy z głośników wredny głos mówi nam że do zamknięcia muzeum pozostało 10 minut... Z żalem i w jakimś dzikim szale przebiegamy przez resztę muzeum, próbując chociaż przez chwilę dotknąć tego wszystkiego co tam jest przeznaczone do dotykania, spróbować chociaż kilku z dostępnych eksperymentów... No cóż. To było zdecydowanie najlepsze muzeum w jakim kiedykolwiek byłam, i najbardziej zaskakujące! Wychodzimy ze spuszczonymi głowami że nie udało nam się zobaczyć więcej, i przekonaniem że koniecznie trzeba tam kiedyś wrócić. [Zdjęć nie ma, bo byłyśmy zbyt pochłonięte czytaniem i chłonięciem wszystkiego i całkowicie poza czasem! Więc jak dopiero nam powiedzieli, że za chwilę zamykają wpadłyśmy w popłoch, szkoda było czasu na robienie zdjęć... Widać, trzeba wrócić...]

W drodze powrotnej dalej pada. Wbijamy się wgłąb wąskich uliczek i deptaków. Jak tam jest kolorowo! No i ten szyld u fryzjera... :)





Docieramy do samochodu, postanawiając że jedziemy w kierunku Lauvik, z którego jutro rano odpływa nasz prom do Lysebotn, żeby rozstawić na dziko nasz namiot na polance przy parkingu nad jeziorem, które minęłyśmy parę godzin wcześniej, jadąc w kierunku Stavanger. Okazuje się, że jedziemy inną drogą, ale w końcu znajdujemy wypatrzone wcześniej miejsce. Okazuje się, że nie tylko my wybrałyśmy je na dzisiejszy nocleg – towarzyszy nam para niemców grających trochę pokracznie w badmintona, parę camperów, oraz – uwaga! - ekipa belgijskich, długowłosych metali z małym, metalowym dzieckiem (któremu potem puszczają na zmianę coś w stylu Korn'a i śpiewają rockowe kołysanki), którzy siedzą wokół fajki wodnej (a to co palą na pewno nie jest tytoniem) i znienacka częstują nas dwoma belgijskimi piwami Leffe – Gosia twierdzi, że to najlepsze piwo świata. Po spróbowaniu stwierdzamy z Jaro że ma bardzo dziwny posmak.

Po dniu pełnym wrażeń padamy jak muchy i idziemy spać o tej samej porze co Belgowie i ich małe metalowe dziecko – o 23 zalegamy w śpiworkach, żeby o poranku stawić się na przystani w kolejce na prom.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Uwaga, uwaga!!!

W związku z wypasionym campingiem pod samym Prekestolen, który ma całkiem do rzeczy internet, wrzuciłyśmy zdjęcia do kilku ostatnich postów. Jak macie ochotę, to zajrzyjcie.

Pozdrowienia i buziaki!

26.07.

Żyjemy!

Siedzimy właśnie na campingu pod Prekestolen - jutro będziemy go atakować. Na razie grzejemy się z piwkiem w sali przy recepcji.

Dzisiaj niewiele się działo. Jechałyśmy spod Bergen zbaczając tylko po lody, wodę mineralną, piwo i jogurt. Potrzebowałyśmy takiego jednego dnia, gdy będzie się można wyspać, spokojnie wyjechać bez żadnego pośpiechu, i nigdzie nie biegać z wywalonymi językami. Udało nam się - strzeliłyśmy po starczej drzemce leżąc na słońcu i czekając na prom i w miarę wcześnie dojechałyśmy na camping.

Wg prognozy pogody na jutro rozpogodzenie będzie od 10.00 do 12.00 - dlatego budziki nastawione na 7.00. Najlepiej by było gdyby udało się nam zaparkować samochód pod szlakiem około 9.00; zobaczymy czy nam się uda.

ps. nie wiem czy ukradli kafelkowe skałki, bo po nich nie chodzimy. Może jutro w górach coś nam sie uda podpatrzeć to dam Wam znać. Buziaki!

25.07.

Bergen! Kolejne miasto wciśnięte między wodę, a wzgórza, z domami wspinającymi się na strome zbocza. Swojego czasu miasto Hanzy, teraz - tłum turystów. No i my pośród nich...

Nasze zwiedzanie zaczynamy od zostawienia samochodu na parkingu. Po kilkunastominoutowym kręceniu się po wąskich, pnących się ostro w górę lub dół uliczkach - często jednokierunkowych - znajdujemy pakring piętrowy przy samym Bryggen. Idealna miejscówka do rozpoczęcia wędrówki!

Jest piekna pogoda, a my mamy niewarygodne szczęście, bo trafiłyśmy na jeden z sześćdziesięciu dni, kiedy w Bergen nie pada. Jest przed 10.00 kiedy zaczynamy nasz spacer. Wszystkie najpiękniejsze rzeczy są skupione wokół portu. Świeci słońce, mewy krzyczą, od granatowej wody odbijają się białe jachty w marinie. Lecimy do inforamcji turystycznej, która sama w sobie jest ciekawym, pięknie udekorowanym malowidłami na ścianach i suficie miejscem. Bierzemy przewodniki i mapy, kupujemy kawę i siadamy na brzegu zaplanować trasę.

Po drodze do informacji turystycznej przechodzimy przez targ rybny. Na początku tylko kramy z pamiątkami, ale potem... Uginające się od rybi owoców morza stoiska, obok kiełbasy z reniferów i przetwory z różnych owoców. Cieknie nam ślina, zatrzymujemy się przy jakimś stoisku i wydając okrzyki zachwytu ściągamy do siebie pracującą tam Polkę. Daje nam do spróbowania krewetki (te nasze gotowane na campingu się chowają!), wędzonego na gorąco lososia z pieprzem (obłęd!!!), mięso z wieloryba (w smaku podobne troche do polędwicy), pyszną makrelę, śledzia i kawior! Obiecujemy wrócić na obiad - można zamówić sobie talerz z różnymi specjałami do spróbowania.



Wracamy do Bryggen. Po drodze piękne budynki - na razie z kamienia wylożone płytkami.

[mamy znowu ten sam problem z połączeniem internetowym - jest za słabe, żeby przemielić zdjęcia do załączenia... dlatego jest ich tak niewiele.]

Za chwilę wchodzimy już w tą słynną, wpisaną na listę Unesco, zabudowę niskich, drewnianych magazynów. Każdy domek pochyla sie w inną stronę, ma inny kolor fasady. W każdym sklep z pamiątkami czy z biżuterią.



Między nimi można wąziutkimi przejściami wejść wgłąb Bryggen. Tam wszystko w drewnie! Idziemy po deskach, które wykładają deptaki, wchodzimy po schodach na piętra, gdzie w starych magazynach mieszczą się dzisiaj studia fotograficzne, pracownie...



Wszystko zachowane z ubieglych wieków, gdzieniegdzie można tylko zauważyć świeże deski - Bryggen jest cały czas restaurowana. Nad wąskimi uliczkami zwisają żurawie do położonych na pięrtrach magazynów, tu też można zobaczyć pochylone ściany budynków.





Kręcimy się po uliczkach, wchodzimy do sklepików - m.in. pracowni biżuterii, którą prowadzi zamężna z tubylcem Slowenka. Biżuterię ma piękną! Srebro z wtopioną miedzią, każda sztuka inna niż wszystkie... Piękne, ale niestety poza naszym zasięgiem...

Bryggen się kończy. Idziemy dalej, do kamiennej wieży Rozenkrantza i potem do wielkiej kamiennej sali, postawionej w średniowieczu - to największa taka sala ze sredniowiecza w Norwegii. Służyła do koronacji, jak jeszcze Bergen było norweską stolicą, oraz do ślubów. To dopiero musiały być imprezy...

Robimy sobie spacer po uliczkach, oglądamy kościoły po drodze. Trwa pełny zachwyt...

Glodniejemy. Pędem wracamy na targ. Znajoma Polka nakłada nam różne cuda na talerze: szczypce kraba, langusty, wieloryba, sledzia, makrelę, lososia - wędzonego na gorąco i zimno, rybne placuszki... Wszystko pyszne! Płacimy za wszystko 400NOK - sporo, ale w końcu kiedy znowu dane nam będzie zjeść wieloryba?... Poza tym objadamy się jak bąki. Powoli trawimy. W końcu trzeba się podnieść.

Idziemy do muzeum Hanzy. Niestety, obiad nam zajął tyle czasu, że za dwadzieścia minut zamykają. Trudno... Nie wchodzimy, ale za to idziemy do kolejki, która nas wwiezie szczyt Floyen.

Stamtąd widok na całe Beergen, góry, fjordy...



Świeci słońce, na schodach ucinamy sobie kwadrans relaksu - troche juz nam się za wczesne wstawanie daje we znaki. Potem schodzimy stromą ścieżką w dół. Bierzemy skrót po kamieniach i korzeniach - tylko Gosia jest przygtowana butowo (ma trekkingowe buty); ja w sandałkach biorę szlifa na jakimś poroście (wszystko ok!!!), a Edyta też za mną pocina w trampeczkach. ale udało nam sie. Po pół godzinie jesteśmy na dole.



Cały czas schodzimy juz między budynkami na wąskich uliczkach do centrum. Ostatni spacer i po 19.00 wyjeżdżamy z Bergen szukać campingu.

Jak się okazało zdążyłyśmy jeszcze przed 22.00 przeprawić sie promem - obejrzałyśympiękny zachód słońca nad fjordem, i znalazłyśym cudownie polożony camping. Jest w miare ciepło, nie ma tej strasznej wilogci, która zaostrzała powietrze jakw ciągu poprzednich nocy. Po dniu pełnym wrażeń siedzimy nad fjordem, wypiłyśmy po piwku i poszłyśmy spać.

Dzisiaj (26.07.) planujemy sobie lżejszy dzień. Jedziemy na południe, na Stavanger. Jurto chcemy wejść na Prekestolen więc dobrze by było być tam jak najwcześniej. Ale dzisiaj na spokojnie - potrzebujemy dnia gdzie nie leci się na wszystko z wywieszonym językiem. Wyspałyśmy się, a droga czeka. No to jedziemy!...

niedziela, 25 lipca 2010

24.07.

Wstałyśmy o 7.45. Poranne słońce jeszcze nie zdążyło wysuszyć namiotu, a my już siedziałyśmy w samochodzie. Ponieważ zjeżdżamy coraz bardziej na południe noce już są ciemne. Jaro, po strzeleniu sobie lokalnego napoju energetycznego, powiozła nas do Kaupanger, skąd promem udałyśmy się do Gudvangen. Prom wycieczkowy powiózł nas i nasz krążownik szos poprzez Sognefjorden, Aurlandfjorden, aż na sam koniec Naeroyfjorden (960NOK za samochód z kierowcą i dwoma pasażerkami). Naeroyfjorden w 2005 roku został wpisany na listę UNESCO (pozostałe *pomniki* dziedzictwa narodowego to Geirangerfjorden, kościół stave w Urness i dzielnica Bryggen w Bergen). Discovery nazwało go najlepiej zachowanym krajobrazem na świecie. To najwęższy spośród norweskich fiordów (250 m). Dla zainteresowanych – fakt dnia: fiordy powstały w wyniku działania lodowców pokrywających tereny Norwegii w epoce lodowcowej; niektóre z nich dochodziły do 3 km grubości! Różnica między najgłębszym a najwyższym punktem na naszej trasie wyniosła 2,8 km.

Wycieczka była przewspaniała. Miałyśmy wrażenie, że wpływamy do jakieś dziewiczej krainy! Nad lazurową wodą piętrzą się wysokie skały. Na niektórych przyklejone wioski bez drogowego dostępu. Znajdujemy fajną miejscówkę na pokładzie i spędzamy tam prawie cały rejs. Chłoniemy piękne widoki. W pewnym momencie, na środku fiordu, nasz prom zatrzymuje się w miejscu, a do niego dobija inny prom – mały katamaran, z którego przerzucają trap i ludzi. Płyniemy dalej. W końcu wpływamy do Naeroyfjordu – rzeczywiście jest o wiele węziej niż „normalnie”. Wysokie skały górują nad nami. Zbliżamy się do Gudvangen – pokonujemy kolejne zakręty. Przenosimy się na dziób, gdzie walczymy o najlepsze miejsca z innymi turystami – nie dajemy się i jesteśmy na samym przodzie! Nad naszymi głowami krąży stadko mew i zastanawiamy się, kiedy i na kogo spuszczą ładunek... Dobijamy na miejsce. Ostatnie fotki i zjeżdżamy z promu.







Ponieważ do tej pory nie udało nam się zobaczyć ani jednego stavkyrkje, gdy tylko dojrzałyśmy znak: „stavkyrkje left 6 km” skręciłyśmy ostro w lewo! Droga (chociaż to akurat nie jest dziwne, tutaj trasy europejskie potrafią być jednopasmowe, bez pobocza!) doprowadziła nas po chwili do miejscowości Undredal. Miasto ma 80 mieszkańców i 280 kóz! Dzisiaj akurat odbywało się w nim święto koszenia trawy i z tej okazji mieszkańcy urządzili targ z lokalnymi specjałami. Zamiast iść do kościoła (który z resztą nie wyglądał z resztą jak stavkyrkje z przewodników) kupiłyśmy 3 rodzaje lokalnego koziego sera i bochen świeżego chleba. Poza tym, wejście do kościoła kosztowało 60NOK, które wydałyśmy na naleśniki z truskawkami i kwaśną śmietaną (sic! prawdziwą kwaśną śmietaną, *mlask*)! Reasumując, kościoła nie zobaczyłyśmy, ale za to objadłyśmy się pysznościami.

Jedziemy kolejną serpentyną w górę. Edyta już tak śmiga po tych drogach, że nie długo zacznie wchodzić w zakręty na ręcznym :P Po wspięciu się na szczyt jednego ze zbocz na Aurlandfjorden dojeżdżamy do Aurland Lookout. To niesamowita platforma widokowa, która umożliwia spojrzenie na Aurlandfjorden i okolicę z góry. Konstrukcja, która zdobyła nagrodę za najlepszy norweski projekt architektoniczny bodajże 2008 roku, jest drewnianą platformą zakończona hartowanym szkłem nachylonym pod kątem około 110* w stosunku do podłogi! Można więc popatrzeć na okolicę z niezwykłej perspektywy:)





Gosia próbowała zrobić Moonwalka, ale zmarnowała jedyną szansę, bo przy drugim podejściu zleciała się niemiecka dzieciarnia i zaczęła lizać szybę. Aurland lookout ma najbardziej designerską toaletę spośród wszystkich atrakcji turystycznych: drewno, stal nierdzewna i czarny kamień, z widokiem na fiord! [będę miała taką samą!!! - Jaro]

Wyruszyłyśmy do Bergen, przez Voss. Stefan twierdzi, że będziemy na kempingu o 20.00. Zobaczymy.

Jedziemy jeszcze blisko 200 km zanim dojechałyśmy na camping – od razu mówię, że po Bergen jeździ się strasznie! Po drodze tunel za tunelem. Zauważyłyśmy z Edytą, że do dziesięciu tuneli są one jeszcze atrakcją, potem przestają nią być, a po piętnastym na 20-kilometrowej drodze zaczyną irytować. No nic... dojechałyśmy w końcu na camping Midtun – nie podoba się nam. Na recepcji siedzi sfochowany facet, który kasuje nas 220 NOK i do tego mówi, że nie ma internetu. Potem sie dowiadujemy od zaznajomionego Izraelczyka, że internet jest, tylko trzeba o niego „uprzejmie poprosić”. Edyta idzie prosić – udaje się: za 35NOK mamy dostępu na dwie godziny. Planowałyśmy dwie noce w Bergen, ale na pewno nie na tym campingu!!!

Poza tym afochoeany buc z recepcji wyrzucił nas 20 minut przed planowym zamknięciem z telewizorni, dlatego też:

POZDROWIENIA Z PRALNI!!!



Jutro znowu pobudka o 7.30 – chcemy być wcześnie w mieście, żeby wybrać się na targ rybny; mamy nadzieję, że w niedzielę też się odbywa.

Chwilowo – odpoczynek po długim dniu, kolacja w postaci zimnego bufetu (mielonka luksusowa i ryba z puszki) i biała z sokiem.

Jutro Bergen!!!

ps. niestety. na tym cholernym campingu, najbardziej beznadziejnym ze wszystkich na jakich do tej pory byłyśmy, internet nie współpracuje z naszym zamiarem publikowania zdjęć. Postaramy się to nadrobić jak najszybciej. Tymczasem musi wystarczyć Wam lektura i wyobraźnia.

OMIJAJCIE CAMPING MIDTUN pod BERGEN!!!!!!!!!!!!!!1!!!!1111!!!!!!!!
Dobranoc!

23.07.

Przepraszamy za opóźnienie, ale dzień był tak emocjonujący, że szkoda było tracić chociaż jednej sekundy na patrzenie w ekran komputera. Opis wydarzeń dnia dzisiejszego będzie zwięzły, ponieważ nie da się opisać słowami tego co zobaczyłyśmy. Pod spodem jest trochę zdjęć, chociaż i one nie potrafią odtworzyć piękna, ogromu, majestatu i niesamowitości miejsc do których dojechałyśmy.

Wyjechałyśmy względnie wcześnie, bo przed nami było do przejechania około 300 km, jak się później okazało jedną z narodowych tras widokowych.

Budzi nas słońce i przyjemne ciepło w namiocie – nareszcie! W końcu chowamy suchy tropik; jednak norweskie prognozy pogody się sprawdzają! Wyruszamy z campingu w Alesund i jedziemy na Andalsness, gdzie rozpoczyna się Trollstiegen – Drabina Trolli: średnio 10% nachyłu drogi i 11 ostrych zakrętów.



Do samego Trollstiegen dojeżdża się kilkanaście kilometrów piękną, zieloną doliną wzdłuż rwącej, górskiej rzeki o niesamowicie modrym kolorze.



Zmieniamy się z Edytą na kierownicę – właścicielka bierze odpowiedzialność na tej karkołomnej drodze za samochód, no i za nas ;) [wrażenia zza kierownicy – nieziemskie! Muszę przejechać po tym co namniej jeszcze raz, i koniecznie minimum raz motocyklem!]

No i się zaczęło! Patrząc w górę widzimy tylko dwie początkowe serpentyny. Wyżej tylko gdzieniegdzie błyskają szyby wspinających się samochodów – czyli droga biegnie.

Wyruszamy równocześnie z rowerzystą – przy tym wyzwaniu: wjechaniu na szczyt Drogi Trolli na rowerze – nasze wydaje się jakąś igraszką.

Poza tym wydaje się, że rozkład typów pojazdów wjeżdżających na Trollstiegen jest w miarę równomierny: 30% to samochody, 30% motocykle, 30% campery (nie do końca wiadomo w jaki sposób one z drogi nie spadają), a pozostałe 10% to rowery (szaleńcy!), TIRy i autobusy (nie do końca wiadomo jak one się na niej mieszczą).

Po środku Drogi kaskadą spada wodospad. Przejeżdżamy w jego bezpośredniej bliskości pokonując kamienny most.



Kolejne zakręty i w końcu jesteśmy na górze. Tłum turystów i pojazdów, na każdym kroku kram ze skórami reniferów i plastikowym, pamiątkowym shitem – skóry przemiłe w dotyku, ale raczej nas nie stać: średnio kosztują po 800NOK.

Betonową ścieżką dochodzimy do dwóch punktów widokowych wysuniętych nad dolinę. Jest śliczna pogoda – bezchmurne, błękitne niebo, pełne słońce, doskonała widoczność; idealne warunki na podziwianie widoków. Dokładnie widać drogę jaką przejechałyśmy i te małe, zabawkowe samochodziki, które się właśnie na nią wspinają. Człowiek wydaje się taki malutki jak siedzi nad takim cudem natury...



Nagle kilka samochodów się cofa... Bo oto z góry nadjeżdża olbrzymi TIR, obok którego nic się nie mieści! Skąd TIR? Na szczycie buduje się restauracja i kompleks turystyczny, które mają być gotowe na 2011 rok. Jak przyjedziemy tu za jakiś czas to obejrzymy :)

Wspinamy się z Gosią na skałki – jak zwykle – i budujemy kopczyk. Kopczyków dookoła jest mnóstwo – widać nie tylko my nie chcemy tu wrócić. A my chcemy bardzo... a zdjęciu poniżej Gosia z naszym kopczykiem! :)



Niestety czas nas goni i z ciężkim sercem zbieramy się do odjazdu. Oczywiście, przed samym odjazdem lecimy jeszcze do kibelka, przyzwyczajone że za toalety się nie płaci. A tu, proszę!, po 10NOK za osobę! A czemu? Bo nie ma kanalizacji i szambo trzeba zwozić na dół :) Jak mus to mus – pęcherze mają ograniczoną pojemność.

Zjeżdżamy w dół po drugiej stronie góry. Jest pięknie, po drodze mijamy lazurowe jeziora i błądzące łowiecki z dzieciorami, ze hej! Myślimy, że to Droga Orłów, ale jesteśmy w wielkim błędzie, bo do niej musimy jeszcze dojechać! Na razie jedziemy pośród gór i zachwyty utrzymujemy na stałym, wysokim poziomie.

Znienacka zjeżdżamy nad wodospad Gundbrandsjuvet. Prowadzi do niego i nad nim metalowa kładka. Gosia na parkingu kupuje truskawki – Truskawkowy Potwór! Oglądamy spienione kaskady i jedziemy dalej.



Wjeżdżamy na Drogę Orłów. Kolejne serpentyny – tym razem w dół i do tego nad Geirangerfjordem. Droga zaczyna się od punktu widokowego – Orlenvingen – którego o mało co nie przegapiłyśmy. Nasuwa się jeden wniosek – jeśli widzisz grupę turystów z aparatami i idących w jednym kierunku, to znaczy, że też trzeba się zatrzymać i pójść w tą samą stronę. To też robimy – tylko że 100 metrów niżej. Wchodzimy na platformę zawieszoną nad Geirangerfjordem. Na granatowej wodzie stoją dwa białe statki – troche jakby oderwane od rzeczywistości; dookoła nich kręcą się szybkie pontony i kajaki. Widać Geiranger u szczytu fjordu, wspinające się nad wodą skały i wodospady. Strzelamy foty (a jak!) i rzucamy się w dół.



Dojeżdżamy do Geiranger, a tam droga znowu wspina się w górę. Mamy w planach położony na 1500 mnpm punkt widokowy Dalsnibba. Droga z Geiranger pod szczyt Dalsnibby w przeciągu kilkunastu kilometrów wspina się od 0 do 1200 mnpm! Z terenów pełnych lasów wjeżdżamy w ciągu kilkunastu minut do krainy porostów i zalegającego na szczycie śniegu.

Podjeżdżamy na początek drogi na Dalsnibbę. Jest około 19.00 – idealna pora na wjeżdżanie po górskich drogach na górski szczyt. Z powodu późnej godziny już nie ma nikogo w budce do pobierania opłat za drogę (85NOK). Jest za to zawieszona metalowa skrzynka – jak na listy – a w niej koperty. Należało wpisać na kopercie numer rejestracyjny wjeżdżającego samochodu, datę wjazdu i narodowość. Wypisujemy, wrzucamy monetki do koperty, a kopertę do skrzynki i droga jest już nasza. Większość samochodów (tudzież motocykli lub rowerzystów) uiszcza w ten sposób opłatę, ale niestety mijają nas dwa czy trzy samochody, które nie płacą (o dziwo! Byli to Norwedzy...).

Przed nami 5-ciokilometrowy podjazd, na końcu którego znajdziemy się na szczycie na wysokości 1500 mnpm. Po 50 metrach kończy się asfalt i barierki. Zamiast tego szutrowa nawierzchnia i wydaje się, że za każdmy zakrętem koniec drogi. Ale nie! Jedziemy cały czas w górę! W końcu wjeżdżamy na szczyt, a tam duży, asfaltowy parking i sklep z pamiątkami.



Jak zwykle w takich chwilach: widok zapiera dech w piersiach. Wszystkich trzech (albo i sześciu ;). Widok obłędny! Pod nami Geiranger, dookoła szczyty i śnieg, za nami lazurowe jeziore pokryte częściowo krą.



Zgodnie z tradycją zostawiamy Edytę na szczycie z miękkimi kolanami i opadniętą żuchwą, a same z Gosią schodzimy po skałkach w celach zbudowania kopczyka i utytłania się w śniegu!






Po raz kolejny zmuszamy się do odjazdu z cudownego miejsca o wiele, wiele za wcześnie, ale mamy jeszcze kawał drogi do campingu.

Lecimy na Olden. Ostatnim rzutem na taśmę staramy się dotrzeć do Briksdal, żeby wejść na lodowiec, choć wgłębi duszy wiemy, że jest to nie do zrobienia, bo już jest po 22.00. Kilka kilometrów przed Briksdal rezygnujemy prawie że ze łzami w oczach i zawracamy do Olden szukać campingu. Niestety, ikke lodowiec, ikke...

Po kilku nieudanych próbach lądujemy na campingu po 23.00. Jak zwykle recepcja BYŁA czynna do 21.00 – to trochę dziwne i inaczej niż w Polsce, gdzie zawsze na campingu ktoś jest przez całą dobę. W sumie to trochę tak, jakby o 21.00 zamykali recepcję w hotelu... Oczywiście nauczone doświadczeniem wbijamy się do środka – będziemy płacić rano.

Tymczasem makaron, wino, prysznic i spać.



Pobudka o 7.30 – jutro ciężki (kolejny ciężki...) dzień.

czwartek, 22 lipca 2010

22.07.

Gosia pisze:

Obudziłyśmy się zmarznięte o 10.30. Pada!!! Dzięki bogu byłyśmy na fajnym kempingu i zjadłyśmy sobie pyszne śniadanie w ciepłej świetlicy. Namiot jest mokry już 3ci dzień więc chyba dzisiaj wynajmiemy sobie jakąś najtańszą hytte w Alesund, żeby trochę podsuszyć tropik. Żadna z nas nie wie, jak bardzo nieprzemakalny jest nasz namiot. [ja wiem: 3000mm, co zdecydowanie nie jest wystarczającą wartością na 3dniowy deszcz]

Ponieważ trzeba być twardym, a nie miętkim, wyruszamy w dalszą podróż. Kierujemy się na Trasę Atlantycką a potem do Alesund, na klipfisza. Przez chwilę martwiłyśmy się, że padający deszcz i mgła uniemożliwią nam oglądanie pięknych widoków, ale myliłyśmy się. Krajobraz, przez który przejeżdżamy wygląda jak księżycowy - kamieniste wzgórki pokryte mgłą, widoczność ograniczona do 20 metrów.

Wjeżdżamy do tunelu Atlanterhavstunnelen. Przejazd kosztuje nas 155NOK. Wjazd do tunelu jest tak zamglony (oraz pierwszy kilometr), że czujemy się jakbyśmy wjeżdżały do ziejącego dymem wnętrza wulkanu! Tylko temperatura się nie zgadza – jest 9 stopni. 3 km w dół, potem 3 km w górę i już jesteśmy po drugiej stronie fiordu :)

Tak leje, że drogi zamieniają się gdzieniegdzie w strumienie. My w zakręty wchodzimy na 30stce, mimo że znak pozwala na 50 km/h. My mamy wakacje i jedziemy sobie spokojnie, a za nami sznur samochodów :P


Właśnie zjechałyśmy z Drogi Atlantyckiej. To trzecia atrakcja, po parku Vigelanda i katedrze Nidaros, która sprawiła, że oniemiałyśmy. Kręta droga łączy ze sobą sznur wysepek. Jadąc prze nią, ma się złudne poczucie triumfu człowieka nad naturą. Co kilometr na Drodze są zorganizowane punkty widokowe. Na początku lało jak z cebra, ale mimo to wyleciałyśmy z samochodu rozglądnąć się po okolicy.




Nie da się oddać żadnym opisem piękna i ogromu otaczającego nas krajobrazu. Gdy tylko nadarzyła się okazja wyszłyśmy na skałki, żeby dojść najdalej jak się da. Było ślisko i miejscami stromo, ale dałyśmy sobie radę! Przemokłyśmy przy tym do suchej nitki, ale to nic, bo rzadko się zdarza, żeby się zmoczyć nad oceanem, na Drodze Atlantyckiej!


Ponieważ było nam za mało zawróciłyśmy i przejechałyśmy Drogę Atlantycką jeszcze raz. I wtedy się rozpogodziło! Zatrzymywałyśmy się jeszcze kilka razy. Udało się nam raz prawie umoczyć ręce w oceanie. Prawie, ponieważ skały omiatane wodą są porośnięte morszczynami i tak śliskie, że gdyby nie Jaro, to bym [Gosia] zjechała tyłkiem po skałce i z lądowaniem w wodzie. Razem z Jaro utwierdziłyśmy się w przekonaniu, że im bardziej ślisko, niestabilnie i stromo tym lepiej :P


Zatrzymałyśmy się również na platformie widokowej, z której podobno niesamowicie jest znaleźć się podczas sztormu, kiedy to fale przebijają się z jednej strony drogi na drugą. Jest to też świetny punkt do łowienia ryb. Popatrzyłyśmy chwilę jak wędkarze wyciągają śledzie jednego za drugim. Łowili je na błystki, czasami samą żyłką. Jeden z mężczyzn miał 7 (sic!) błystek na jednej żyłce i wyciągnął 5 ryb na raz:) Przy wsiadaniu do samochodu spotkałyśmy bardzo miłych Polaków, którzy przyjechali do Norwegii w celach turystyczno (zwiedzanie) – sportowych (będą biec maraton, który startuje przy jeziorze Hornindalsvatnet – trzymamy kciuki!).


Jesteśmy całe mokre, ale i szczęśliwe. Jedziemy na stację benzynową – do toalety i po wrzątek, żeby zrobić sobie gorące kubki. Nigdy, wierzcie nam, żadne puree ziemniaczane nie będzie tak dobre jak to Knorra z boczkiem i cebulką, które sobie zrobiłyśmy:) Dopchałyśmy się czekoladą i rozgrzane, najedzone i szalone ze szczęścia jedziemy dalej!


Kościół Trolli - system jaskiń z podziemnym wodospadem i jeziorem. Niestety, są oddalone o godzinę drogi od parkingu, więc nie mamy czasu ich odwiedzić :( Jest nam bardzo smutno z tego powodu, ale musimy zdążyć na przeprawę promową i jeszcze dojechać do Alesund. A jutro robimy 300 km, Trollstiegen i inne, więc musimy wyjechać przed dziewiątą. Zdecydowałyśmy, że jak następnym razem przyjedziemy do Norwegii to na pewno tam pójdziemy!


Udało się nam wjechać prosto na prom! Przeprawiamy się na E39 z Molde do Vestness (184NOK za samochód osobowy z kierowcą i dwoma pasażerami). W Molde jeszcze goniłyśmy deszcz. Podróż promem była bardzo przyjemna, ponieważ stateczek miał oszklony pokład, więc mimo złej pogody mogłyśmy się delektować pięknym krajobrazem.


Po wyjeździe z promu przywitało nas słońce a wysepki rozsypane po Romdalfjorden połączyła tęcza! Od tej pory jedziemy z uśmiechem przyklejonym do twarzy, wzdłuż fiordów i podziwiamy raz to wodę, innym razem góry i wodospady. Edyta prowadzi, Jaro gra rolę Stefana Nawigatora a ja... Ja zarzynam baterię od aparatów :P


[w końcu się udało! Mój i Gosi aparat zarżnięte na amen! Zostaje nam tylko aparat Edzika, ale niestety ma całkowicie niekompatybilną kartę pamięci z naszym notebookiem, więc słonecznych zdjęć nie będzie, chyba że gdzieś znajdziemy miejsce gdzie nam je przegrają.]


Jedziemy w rytmie Michaela Jacksona, Abby i Grindhouse'a. Czasami zmieniamy płytkę na jakiś miks z ipoda Edzika. Czy wy wiecie jaki ona ma zły gust?! :P [dzięki, Gosia. Od jutra słuchamy TYLKO norweskiego radia. Nadmieniam że już raz próbowałyśmy, przez 45 minut. W tym czasie znalazłyśmy na wszystkich dostępnych stacjach 2- słownie dwie- piosenki, poza tym ciągle szwargoczą po norwesku.]


W słońcu wjeżdżamy do Alesund. Jakie piękne i urocze miasteczko! Szwędamy się po secesyjnych uliczkach w poszukiwaniu klippfischa – znajdujemy go tylko w restauracji za min. 270NOK – rozwiewając Wasze watpliwości: nie, nie zjadłyśmy. Wspinamy się na najwyższe wzgórze Alesund, gdzie znajduje się punkt widokowy i kawiarnia. 418 stopni w górę i jestesmy na miejscu! Widzimy całe miasteczko wciśnięte między zielone zbocza a granatową wodę – niestety wszystkie zdjęcia u Edyty! Po 21.00 ruszamy na poszukiwanie campingu - znajdujemy. Pięknie położony z widokiem na fjord, a w centrum miasta.

Idziemy spać - jutro ciężki dzień.

22.07.

Jakoś tak się stało, że zaspałyśmy dzisiaj wszystkie - łącznie ze mną, bo codziennie wstaj ę wcześniej. O 10.36 zaczęłyśmy wychylać się na mokry i zimny świat. Szybki prysznic, jeszcze szybsze zwijanie mokrego namiotu i śniadanko - mielonka luksusowa krakusa rządzi!!! Dzisiaj nawet miałyśmy PRAWDZIWE warzywo - zielonego, szklarniowego ogórka! (całe 12NOK) - dla odmiany codziennego przerobionego na ketchup pomidora... Dopijamy kawę, Gosia suszy włosy i niedługo będziemy się zbierać.

Dzisiaj jedziemy upolować w kristiansundzkim porcie klippfiska, potem droga atlantycka (nareszcie!!!) i nocleg pod Alesundem. Obejrzałyśmy prognoze pogody - w naszych stronach ma od popołudnia się rozjaśniać - wierzymy w norweskie instytuty meteorologiczne! Przydałoby się w końcu wysuszyć namiot i ręczniki.

Nasze biedne znajome Krakusy na północ od Trondheim mają ciągle zapowiadany deszcz i mniej niż 10stopni - trzymajcie się!

Spadamy. Miłego dnia wszystkim!

środa, 21 lipca 2010

21.07.

Gościnnie, pod moim patronatem, pisze Gosia. W nawiasach kwadratowych komentarze współtwórczyń:

Okazało się, że camping Viggja jest bardzo przyjazny. Jest położony w malowniczej zatoczce nad samym fiordem, za 160NOK, ma się dostęp do zadbanych pomieszczeń użytkowych (prysznice, kuchnia, umywalki, toalety), recepcja ma piękny salon z balkonem wychodzącym na fiord i nawet był internet! Chociaż okazuje się, że internet na kempingu to w Norwegii norma. Tak drodzy przyjaciele, to się nazywa cywilizacja.

Wyjechałyśmy z kolejnego kempingu i kierujemy się na Alesund. Gdzieś uciekło nam lato i jedziemy w deszczu. Padać zaczęło jeszcze wczoraj i jest to drugi dzień z kolei, kiedy wrzucamy mokry namiot do bagażnika.

Nie ma się jednak co łamać, wakacje trwają. Mimo brzydkiej pogody norweski krajobraz nie traci nic ze swojego uroku. Szczyty zasnute mgłą gęstą jak mleko nadają tylko okolicy mrocznego wyrazu. Mam wrażenie, że wyjeżdżając zza kolejnego zakrętu zobaczymy trolla. [albo i łosia]


Edyta stara trzymać się dozwolonej prędkości – 60 km/h. Jest to trochę trudne, bo gdy tylko dobija do 50km/h mamy problem z utrzymaniem się w zakrętach:)

Obrałyśmy drogę E39. Teraz jedziemy wzdłuż Vinjefjorde (albo rzeki Soo, chyba się zgubiłyśmy). W okolicach Vinjeora zkręcamy na drogę 680, żeby pojechać po malowniczych wysepkach zamiast po stałym lądzie. Widoki w okół nas są niesamowite. Wzgórza otulone warstwą chmur, spokojne wody fjordów, mewy... Pogoda nas troszkę dobiła, więc zatrzymałyśmy się na jakimś drogowym parkingu z widokiem na zatokę. Jaro postanowiła się pocieszyć ptasim mleczkiem, więc już go nie mamy. Ja byłam w nastroju, żeby wspiąć się tak wysoko, żeby nie móc zleźć. Wzięłam więc w rękę wafelka i poszłam. Wspięłam się dość wysoko na skarpę i zaniemówiłam z powodu widoku, który się przede mną rozpostarł. Nie da się tego opisać, a aparatu nie miałam bo Jaro robiła zdjęcia mikro rosiczkom. Pozostawię więc was sam na sam z waszą wyobraźnią, i powiem tylko tyle, że umorusałam się jak dzieciak i mam spodnie mokre do kolan.

Na wysepce Skardsoya zatrzymałyśmy się nad jednym z bardziej dostępnych zejść „we fjorda” i zaczęłyśmy eksplorować skałki. Znalazłyśmy trochę muszelek, krabów i pustego jeżowca, prawdopodobnie będące śladami jakiejś ptasiej uczty. Wróciłyśmy do samochodu dość szybko, bo było bardzo ślisko i jak na złość nie przestaje padać! Później zatrzymałyśmy się przy brzegu jeszcze kilka razy. Niestety teraz nie mogę domyć rąk i śmierdzi mi tutaj z tyłu omułkami. Blah.

Droga 680, po której cały czas jedziemy, jest drogą płatną.

Po raz któryś z rzędu przekraczamy AutoPass'a bez płacenia. Nie dlatego, że postanowiłyśmy nie uiszczać opłat drogowych, tylko dlatego, że punkty płatnicze albo są tak źle oznaczone, że nie możemy ich znaleźć, albo po prostu ich nie ma. Jak lepiej się zorientujemy jak uiszczać te opłaty to napiszemy. Chwilę temu natrafiłyśmy na tablicę informacyjną ichniejszego zarządu dróg, która nam powiedziała, że w Kristiansund gdzie jedziemy jest biuro AutoPass'u, więc postaramy się spłacić nasz dług.

[Już wszystko co do opłat za drogi wiemy, albo dowiemy się za moment. Na stronie autopass.no należy utworzyć konto i zarejestrować kartę visa lub mastercard tworząc coś w rodzaju prepaida, z którego potem będą ściągane opłaty za przejazdy. Co ważne dla nas, można w ten sposób opłacić przejazdy na 14 dni wstecz. Opłaty identyfikują po numerze rejestracyjnym samochodu. Dis łoz jur drajwer spiking.]

Przeprawiamy się po raz pierwszy raz promem! Płynęłyśmy z Tmmervik do Sandvika - przeprawa trwała 20 minut, kosztowała 142NOK. Co prawda prom odchodził co godzinę i musiałyśmy z pół godziny czekać, ale innego wyjścia nie było, natomiast sama przeprawa odbyła sie nad wyraz szybko i sprawnie. Prom odbił tylko jak się załadował, po pokładzie chodził pan, podchodził do każdego samochodu i kasował pieniążki. Stefan nam pokazał prdkość poruszania się na 25km/h. Wyszłyśmy na pokład - zimno, mokro i wietrznie. Ale za to fjord od środka!...

[Jaro: Chciałam sprostować, że nie zniszczyłam tego ptasiego mleczka samotnie, tylko miałam dwie nie odstające w swojej żarłoczności towarzyszki. Poza tym Gosi nie dało się dogonić na tej podmokłej skarpie, a że rosiczki można uświadczyć tylko na jakiś bardzo podmokłych terenach, których dookoła Szczecina uświadczyć nie sposób, to podziwiałam, a co!

Poza tym wszystko się zgadza. Leje cały dzień bez przerwy. Dojechałyśmy do Kristiansundu – dalej pada. Dorwałyśmy informację turystyczną – już wiemy gdzie można znaleźć klippfiska, czyli suszonego, solonego dorsza; nie wiemy czy jest to zjadliwe, ale spróbujemy. Jedziemy na camping – 190NOK, zjadamy ravioli z barszczem, uzupełniamy zapiski i odpoczywamy. Nareszcie! Pierwszy dzień udało nam sie być na campingu o 19.00, a nie po 21.00! Jutro Kristiansund, droga Atlantycka i Alesund. Według norweskiej prognozy pogody ma padać na całym wybrzeżu, ale my mamy cały czas nadzieję... ponoć ona umiera ostatnia. Jest przed 24.00, a leje równo. Trawnik, na którym jesteśmy rozbite, niepokojąco nasiąka cały czas wodą – jesteśmy rozbite na górce, to może nie spłyniemy. No i cały czas jest jasno... Ach, te białe noce.]