sobota, 31 lipca 2010

27.07.

Budzimy się na jednym z najdroższych kempingów Europy – The Preikestolen Camping (270 NOK!!!). Jest 7.00 rano. Wstałyśmy tak wcześnie, żeby wyprzedzić pielgrzymki popołudniowych turystów. Już o 8.00 wyruszyłyśmy z kempingu. Na parking, z którego wyrusza się na szlak, przybyłyśmy dziesięć minut później. Zatrzymanie się tam kosztuje 80NOK, płatne monetami na bramce przy wyjeździe.



O 8.30 wyruszyłyśmy na szlak! Oznaczony jest jako trasa o średniej trudności. Dość żwawym krokiem atakujemy pierwsze półkilometrowe podejście. Gosia dostaje zadyszki już po 5 metrach i uczy się, że na lekkim kacu po górach się nie biega. Jaro znika gdzieś za horyzontem, Edyta się trzyma.

Trasa jest przemiła. Jest umownie podzielona na trzy etapy – 0.5 km podejście i wypłaszczenie, drugie podejście i znów kawałek po płaskim, a potem do wyboru, podejście na przełaj przez wzgórze albo wzdłuż klifu, i jesteście na Preikestolen (Kazalnica/Ambona/The Pulpit Rock, jak kto woli).

Trasa jest ładnie oznaczona, przez 2/3 idzie się po kamieniach, mijając okazyjne bagienka, jeziorka i strumyczki. Na początku szlak ciągnie się przez lasek, jednak gdy wchodzi się wystarczająco wysoko, zostawia się drzewa za sobą i widzi się coraz więcej otaczającej przestrzeni.







Jeśli wybierze się tak jak my, żeby dochodzić do Preikestolen wzdłóż linii klifu, będzie można podziwiać dolinę i fiord. Gdzie nie gdzie trzeba będzie zadrzeć nogę trochę wyżej niż zwykle czy podeprzeć się o barierkę.



Trasa przez wzgórza, którą my wracałyśmy jest troche mniej zatłoczona, więc jeśli będziecie iść po południu, radzimy wybrać właśnie ją. Widoki wcale nie są gorsze, na początku teren jest troszkę płaski, ale schodzi się dokładnie na Kazalnicę.

Samo Preikestolen jest mniej okazałe niż się wydaje. Jest w miarę duże (25m x 25m), w miarę płaskie... Mamy szczęście, że pielgrzymki jeszcze nie doszły, więc robimy sobie sesję zdjęciową.



Potem siadamy ze zwieszonymi nogami i tak zostajemy przez jakiś czas. Jemy lunch (salami, kanapki z pasztetem, czekoladę, cukierki... mniam!) i dalej siedzimy. To miłe i nieczęste doświadczenie, tak sobie siedzieć w słońcu nad 600 metrowym klifem i majtać nogami.





Po raz kolejny okazuje się, że norweska prognoza pogody zgadza się co do minuty – nad Preikestolen miało się rozpogodzić o 10.00, i tak też się stało!

Potem fala turystów nadciągają! Uciekamy!

[Jak już wcześniej Gosia napisała, wracamy drogą "hill". Wydaje się mniej zatłoczona... może przez to, że nie ma tam jednej ścieżki! Każdy człowiek znajduje swoją trasę, wytycza sam sobie drogę, wybiera taki, a nie inny kierunek na przestrzeni stu czy dwustu metrów. Nie ma sztywno wytyczonej trasy, ograniczonej parkanem dróżki, z której pod karą jakiejś straszliwej kary nie można zboczyć. To jest fantastyczne w norweskich górach i wędrowaniu po nich: możesz iść gdzie chcesz, wspiąć się na każdą skałkę, na każdy szczyt, iść gdzie Ci się podoba, zgubić się na tydzień, miesiąc, pół roku nawet! Gdzie okiem nie sięgnąć, aż po zamglony horyzont ciągną się masywy skał z błyskającymi w słońcu jeziorami i wodospadami.

Mamy tak piękną pogodę, że aż same nie możemy w to uwierzyć! Wspinamy się na jakąś skałę zapobiegawczo targając kamyczki w plecakach na kopczyk. Wybrałyśmy ją. I jak się okazało - żaden kopczyk jeszcze tam nie stał :) Jest tak wspaniale, ciepło i słonecznie, że zostajemy jeszcze na kwadrans, jeszcze na chwilę, żeby jak najdłużej tu być i chłonąć całą tą ogromną przestrzeń. A przy okazji się zdrzemnąć ;)]





Powrót okazuje się trudniejszy niż nam się wydawało – lawirowanie po kamieniach między watahami turystów, których nawet Giewont by się nie powstydził, nie jest łatwe. Slalom między psem na rozciągliwej smyczy, 4-latkiem puszczonym samopas, damą w laczkach i ludźmi, dzięki którym Kierag by w końcu wpadł do Lysefjordu, zakończył się sukcesem!



[Jeśli dane mi będzie jeszcze raz wchodzić na Prekestolen w moim życiu, zacznę wędrówkę o 5.00 rano, albo przenocuję gdzieś przy samym szczycie i zaatakuję Ambonę z samego rana, najlepiej o świcie! Równo z brzaskiem! Wchodziło się cudownie. Było na prawdę niewiele osób - oczywiście, nie było tak, żeby iść w głuszy, cały czas szło się z ludźmi, ale było to do zaakceptowania. Nie trzeba było stać w kolejkach, jak przy schodzeniu! Ale jak wchodziłyśmy o yej 8.30 to mijali nas ludzie, którzy WRACALI. Jak pięknie musieli mieć tam na górze będąc zupełnie sami!...]

Po dotarciu do schroniska bierzemy prysznic [tak, tak... poniżej parkingu dochodzi się do budyneczku z otrawionym dachem i za 10 NOK ma się całe 3 minuty ciepłej wody! To że wzięłyśmy prysznic i nie pojechałyśmy całe spocone do Stavanger jest potwierdzeniem tego, że warto rozmawiać z ludźmi! A zwłaszcza z innymi turystami... Będąc w Trondheim spotkałyśmy Polaka, z którym wdałyśmy się w dłuższą konwersację i dzięki niemu wiedziałyśmy, żeby szukać tego prysznica pod Prekestolen!] i kontynuujemy nasza podróż. Jedziemy do Stavanger. Przewodnik powiedział nam, że Stavanger jest znane z tego, że wydobywa się tam ropę... No i cóż, myślimy sobie, możemy w tym Stavanger robić?! Centrum wydobycia ropy? Phi! No ale idziemy. Na początek wchodzimy do katedy – Stavanger Domkirke. Nie jesteśmy historykami sztuki, więc nie za bardzo wiemy co przed sobą widzimy. Stara kamienna budowla, drewniany wystrój, bogate (a może kiczowate?) ambona, ołtarz, malunki... W każdym razie Nidaros to nie jest:)






Po katedrze ruszamy w kierunku czegoś co wydaje nam się być starówką – śmierdzi gnojówką. Jak to możliwe żeby w dość dużym mieście wysypywali nawóz? No nic.



Docieramy do końca nabrzeża, wychodzimy ze starej części, i naszym oczom ukazują się dziwne konstrukcje. A po nich skaczą dzieci! Po bliższym podejściu okazuje się że to plac zabaw wykonany z elementów używanych na platformie wiertniczej – bojki, rury, koszyk do wciągania ludzi ze statków na górę platformy... Szaleństwo! Na taśmie służącej do ćwiczenia umiejętności chodzenia po linie spędzamy pół godziny :)



A potem zaczyna padać! Biegniemy z Jaro do Gosi, która chwilę wcześniej poszła szukać toalety do budynku obok, czyli muzeum ropy naftowej. Wchodzimy, dostajemy szału w muzealnym sklepie pełnym zabawek dla dzieci, a skoro padać nie przestaje, postanawiamy odwiedzić muzeum – i tak nie mamy co robić...

Słów by nam zabrakło, żeby opisać jak niesamowite jest to muzeum! Powolnym krokiem łazimy od tablicy do tablicy. Z otwartymi paszczami oglądamy animację wielkiego wybuchu i dalszych dziejów Ziemi aż do współczesności, wyświetlanej na kuli zawieszonej pod sufitem – tak, że żeby zobaczyć co się działo po drugiej stronie kuli ziemskiej trzeba przejść na drugą stronę pomieszczenia. Potem dowiadujemy się o co z tą ropą chodzi, i że ma ona różną gęstość i skład w zależności od złoża. Oglądamy wiertła. Wychodzimy zza zakrętu, a tam ukazuje się naszym oczom wielki zbiór modeli platform, z pokazanymi kolejnymi etapami rozwoju techniki budowania i przytwierdzania tego do podłoża – zadziwiające, w jakiej straszniej nieświadomości żyłyśmy do tej pory! I kto to konstruuje! I jak oni to montują potem! Wspólnie stwierdzamy, że gdyby ktoś lepiej nauczył nas w liceum fizyki (a raczej gdyby w ogóle nas tego nauczyli), nasza kariera naukowa pewnie potoczyłaby się inaczej. Gosia twierdzi, że gdyby ktoś ją tam przyprowadził w dzieciństwie, na pewno zostałaby inżynierem. Jesteśmy po ¼ zwiedzania, kiedy z głośników wredny głos mówi nam że do zamknięcia muzeum pozostało 10 minut... Z żalem i w jakimś dzikim szale przebiegamy przez resztę muzeum, próbując chociaż przez chwilę dotknąć tego wszystkiego co tam jest przeznaczone do dotykania, spróbować chociaż kilku z dostępnych eksperymentów... No cóż. To było zdecydowanie najlepsze muzeum w jakim kiedykolwiek byłam, i najbardziej zaskakujące! Wychodzimy ze spuszczonymi głowami że nie udało nam się zobaczyć więcej, i przekonaniem że koniecznie trzeba tam kiedyś wrócić. [Zdjęć nie ma, bo byłyśmy zbyt pochłonięte czytaniem i chłonięciem wszystkiego i całkowicie poza czasem! Więc jak dopiero nam powiedzieli, że za chwilę zamykają wpadłyśmy w popłoch, szkoda było czasu na robienie zdjęć... Widać, trzeba wrócić...]

W drodze powrotnej dalej pada. Wbijamy się wgłąb wąskich uliczek i deptaków. Jak tam jest kolorowo! No i ten szyld u fryzjera... :)





Docieramy do samochodu, postanawiając że jedziemy w kierunku Lauvik, z którego jutro rano odpływa nasz prom do Lysebotn, żeby rozstawić na dziko nasz namiot na polance przy parkingu nad jeziorem, które minęłyśmy parę godzin wcześniej, jadąc w kierunku Stavanger. Okazuje się, że jedziemy inną drogą, ale w końcu znajdujemy wypatrzone wcześniej miejsce. Okazuje się, że nie tylko my wybrałyśmy je na dzisiejszy nocleg – towarzyszy nam para niemców grających trochę pokracznie w badmintona, parę camperów, oraz – uwaga! - ekipa belgijskich, długowłosych metali z małym, metalowym dzieckiem (któremu potem puszczają na zmianę coś w stylu Korn'a i śpiewają rockowe kołysanki), którzy siedzą wokół fajki wodnej (a to co palą na pewno nie jest tytoniem) i znienacka częstują nas dwoma belgijskimi piwami Leffe – Gosia twierdzi, że to najlepsze piwo świata. Po spróbowaniu stwierdzamy z Jaro że ma bardzo dziwny posmak.

Po dniu pełnym wrażeń padamy jak muchy i idziemy spać o tej samej porze co Belgowie i ich małe metalowe dziecko – o 23 zalegamy w śpiworkach, żeby o poranku stawić się na przystani w kolejce na prom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz